Sucha jesień, a taka za oknami, oznacza więcej kurzu na bibliotecznych półkach. Moja sąsiadka twierdzi, że to nie wina książek, lecz przejeżdżających za oknem samochodów. Rzeczywiście, sam widziałem. Niesforne drobinki poruszone pędzącą na kołach miotłą[1] rzeczywistości unoszą się w powietrzu i drgając w promieniach zachodzącego słońca swobodnie wpadają do mojego pokoju. Chciałoby się powiedzieć, po aukcyjny kurz bitewny. A tej jesieni mamy go już przecież sporo za sobą.
Najwięcej dyskusji wzbudziła pełna niespodzianek ostatnia aukcja krakowskiego antykwariatu Rara Avis. Do dziś najtęższe umysły Europy analizują ceny, które na niej padły. Podobno grupa kolekcjonerów awangardy w mieście Łodzi, która przecież słusznie uchodzi za kolebkę druku funkcjonalnego, uruchomiła specjalne programy komputerowy, by dociec, czemu jeden z numerów Tajnego detektywa uzyskał w Krakowie ponad czterdziestokrotne przebicie. A przecież wystarczyłaby zadzwonić do pana Jacka Dehnela, który o poezji i o tym piśmie wie prawie wszystko. Pomimo to przyłączyłbym się chętnie do tej komputerowej akcji, ino wiek mi staje na przeszkodzie. Mieszczę się w kategorii 60 lat + młodość, która komputerów używa przede wszystkim jako maszyny do pisania.
Poza tym intuicja mi podpowiada, że do Krakowa, które jest bliźniaczym miastem Edynburga widocznie przyjechali Szkoci, i że to oni naszego Tajnego detektywa wykupili. Tłumaczy to, czemu pozostałe numery tego zacnego pisma spadły lub nie poszły tak wysoko.
No ale nie narzekam, choć powinienem, bo na ostatniej, trzaciej aukcji internetowej Lamusa mnie również spotkała przykra cenowa niespodzianka. Po cichutku liczyłem, że kupię sobie na niej Hitlera z wyśmienitą, choć niestety anonimową, fotomontażową okładką. Nawet z ostrożności procesowej nic o tej książce w secreterze nie wspomniałem - a tu nici z moich planów. Hitler, szubrawiec, sprzedał się za 1200 zł. A przecież tyle to ja jeszcze w secreterze nie zarabiam! Przyjaciele pocieszali mnie, jak mogli. Oświadczyli, że pewno książkę kupili nasi narodowcy i że posłuży ona budowie V Rzeczypospolitej, o której to, jak wszyscy dobrzy Polacy po nocach „marzę”. Słaba to dla mnie pociecha, choć narodowcom, z kyórymi nie jestem, nie bez przyjemności nadaję, że treść tej tak głośnej kiedyś książki, jak była, tak pozostaje antyhitllerowska.
Ostatni akapit wystukałem drżącą, jak Jerzy Pilch po dużej wódce ręką, pora więc wrócić do wspomnianych na początku naszej secretery drobinek rzeczywistości, czyli do ostatniego katalogu Lamusa. Smakowitości, które wpadły mi w oko zawiera on sporo, jest więc o czym pisać. Sięgając po drobinki pierwszej wielkości zacznę od Długosza.
Historia Polonica Ioannis Długossi, czyli Historia Polski Jana Długosza znajduje się na naszej aukcji pod nr 21. Jest to pierwsze wydanie początkowych ksiąg słynnych: Annales seu cronicae inciti Regni Poloniae czyli: Roczników albo kronik sławnego Królestwa Polskiego, które ukazało się w 1615 roku w Dobromilu. Autorzy katalogu pisząc o rzadkości tego wspaniałego dzieła słusznie wspominają o kondemnacie, która stała się jego udziałem w czasach Zygmunta III, nie wyjaśniają jednak czemu pierwszą próbę jego wydania podjęto dopiero w 135 lat po śmierci autora. Wyjaśnia to historia jego życia.
Urodzony w 1415 roku, Długosz zmarł w roku 1480. Od 1467 roku był preceptorem kolejnych synów Kazimierza Jagiellończyka. Gorący zwolennik królowej, nie miał najlepszego zdania o królu, co znalazło swoje odbicie w kronikach. W pewnym sensie ideowy spadkobierca Zbigniewa Oleśnickiego, nie wyrażał się zbyt przychylnie o Władysławie Jagielle. Nic więc
[1]A wydawałoby się, że rzeczywistości nic już nie poruszy
dziwnego, że kroniki Długosza mogły zostać wydane dopiero w jakiś czas po wygaśnięciu założonej przez niego dynastii. Kolejne, łacińskie wydanie Annales ukazało się dopiero w latach 1701 – 1703, następne również łacińskie w roku 1711.
Łacina bardzo długo, co prawda nie oficjalnie, pełniła w wielonarodowej Rzeczypospolitej rolę języka urzędowego. Jeszcze w czasach saskich wykształcony Polak władał nią w mowie i w piśmie na tyle sprawnie, że Długosza mógł czytać swobodnie w oryginale. Sytuacja radykalnie zaczęła się zmieniać dopiero w epoce stanisławowskiej. Na wydanie pisanych po łacinie kronik Długosza w języku polskim musieliśmy jednak jeszcze dość długo poczekać. Ukazały się one dopiero w latach 1867 – 1870[1], za to w całości i we wspaniałym tłumaczeniu Karola Mecherzyńskiego. To na tekście tej edycji wzorował się Henryk Sienkiewicz opisując w swoich Krzyżakach przebieg bitwy pod Grunwaldem. O zaletach tłumaczenia Karola Mecherzyńskiego pięknie, w swoich znakomitych Abeandrach[2] napisał Andrzej Biernacki
Dziś, w obiegu antykwarycznym, komplet kronik Długosza w tłumaczeniu Mecherzyńskiego jest prawie równie trudny do nabycia, jak obecne na naszej aukcji pierwsze wydanie Annales. Próby jego wznowienia w drugiej połowie dwudziestego wieku skończyły się oporem polskich mediewistów, którzy w zamian ambitnie podjęli trud kolejnego, zbiorowego tłumaczenia i wydania tychże kronik. Rozpoczęte w 1967 roku, realizowane w Państwowym Wydawnictwie Naukowym, ciągnęło się ono przez lat blisko czterdzieści i w przeciwieństwie do wydania Mecherzyńskiego urodą polszczyzny nie zachwyca. Jagiellońskie fatum ciążące nad opus magnum Długosza do końca widocznie nie zostało jeszcze zdjęte.
Wystawiony na naszej aukcji egzemplarz kronik Długosza posiada wspaniałą, późnorenesansową, pojezuicką – z winietą IHS - oprawę. Do jej w sumie bardzo kompetentnego opisu w naszym katalogu mam jedno tylko zastrzeżenie: nie zdobią jej, jak to sugerują jego autorzy, wyłącznie sceny biblijne, lecz również, a może przede wszystkim, sceny pasyjne. Autorom katalogu pro memoria: Nie wypada mieszać Nowego Testamentu ze Starym, zwłaszcza w tak arcykatolickim kraju, jakim jest Polska.
Wbrew burzliwym dziejom, opisom aukcyjnym i faktom, pierwsze wydanie Kronik Długosza nie należy do najrzadszych. Nic w tym dziwnego. W Polsce zwyczaju palenia niewygodnych ksiąg na polecenie władców przecież nigdy nie było, nakazów królewskich nikt specjalnie nie przestrzegał, a i mądrzy nasi przodkowie, jak dobry obyczaj kazał, zadbali, by nie cały nakład tej, tak pożytecznej, dla kraju księgi został zniszczony. I tak, być może, edykt Zygmunta III, wskazujący na Annales, jako naowoc zakazany, stał się dla dzieła Długosza najlepszą reklamą.
Na aukcjach Lamusa wydanie Kronik Długosza z 1615 roku pojawia się już po raz piąty[3]. Niniejszy egzemplarz w Lamusie jest wystawiany po raz drugi[4]. By to sprawdzić wystarczyło proste porównania w archiwum Portolana zachowanych opisów aukcyjnych. O pomyłce egzemplarza nie ma mowy. Widniejący na oprawie naszego kronik symbol IHS jest znakiem zbyt szczególnym, by można się było mieć jakiekolwiek wątpliwości. Powyższe powinno być zaznaczone w porządnym opisie aukcyjnym.
O wiele rzadsze od dobromilskiego, lipskie wydanie Kronik z 1711 roku na powojennych aukcjach antykwarskich pojawiło się dwa razy. W przeciwieństwie do poprzedniego zawiera ono komplet XII ksiąg.
Dobrze oprawnych starodruków na XXXIX aukcji Lamusa jest sporo, poza egzemplarzem Długosza w oko wpadła mi oprawa jeszcze jednego z nich. Skrywa ona egzemplarz Minei marcowej będącej kiedyś na wyposażeniu cerkwi pod wezwaniem Trójcy świętej w Gatczynie. Ta monumentalna oprawa została ozdobiona na licu nie, jak sugerują autorzy katalogu, herbem rodziny Romanowów lecz oficjalnym – w wersji klasycznej - herbem Cesarstwa Rosyjskiego. Dla Polaka interesujący może być fakt, że berło i jabłko, w szponach dwugłowego orła, pojawiły się dopiero w
[1] na czterystolecie śmierci Długosza
[2]Andrzej Biernacki, Abeandry, wydawnictwo Więzi, Warszawa 2007
[3]Informacje te zawdzięczam Portolanowi, czyli Pawłowi Podniesińskiemu,
[4]Aukcja 26, poz. kat.42
siedemnastym wieku, po włączeniu części Ukrainy do Wielkiego Księstwa Moskiewskiego. Tak więc widoczne do dziś w herbie Rosji regalia , w jakimś sensie zostały „zagrabione” naszej Koronie.
Po bokach, lica oprawy Minei marcowej zostały ozdobione zwieńczeniami czapki monomacha. Szkoda by było, żeby ta piękna oprawa wróciła w ręce rosyjskie, Rosjanie zagrabili nam przecież tyle naszych, królewskich opraw, że ta jedna ich, która po rewolucji, do Polski trafiła pewno przypadkiem, mogłaby pozostać w naszym kraju na stałe. By tak się jednak stało, Mineję marcową musiałaby kupić Biblioteka Narodowa. A to przecież nie polonik. Cieszmy się nią więc póki czas, bo najprawdopodobniej już wkrótce zostanie ona wywieziona z Polski.
Dla zainteresowanych tytułem: Mineja marcowa to zbiór życiorysów świętych i nauk ojców kościoła przypadających w liturgii prawosławnej na marzec.
Czasy, kiedy to największymi przebojami były herbarze, już pewno nie wrócą. W latach 70. i 80. XX. wieku na aukcjach Domu Książki za pojedyncze tomy Bonieckiego płacono majątek. Bajońskie sumy wydawały na nie również najrozmaitsze, naukowe, prowincjonalne biblioteki. Jak to się wtedy mówiło, odpowiadały one w ten sposób na tzw zapotrzebowanie społeczne. Jeden ze znajomych moich rodziców był, potrafiącym wycinać w kamieniu herby, świetnie prosperującym złotnikiem. Podobno jednym z ostatnich specjalistów w tym fachu. Znając moje zainteresowania sztuką namawiał mnie bardzo, bym został jego czeladnikiem. Choć świetlana przyszłość producenta rodowych sygnetów nigdy mnie nie pociągała, dzięki tej znajomości zacząłem zwracać uwagę na rzadkie herbarze, do czego i Państwa niniejszym namawiam. Jednym z nich jest herbarz Benedykta Chmielowskiego, autora słynnych Nowych Aten. Na naszej aukcji figuruje on pod numerem kat. 16. Zachwycający jest jego tytuł:
Zbiór krótki herbów polskich oraz wsławionych cnotą i naukami Polaków.
słowem oraz wskazuje on bowiem na fakt, że w czasach Chmielowskiego, (a były to przecież czasy saskie, czasy upadku), cnoty i wykształcenie, przez rodaków autora encyklopedycznego hasła: koń jaki jest każdy widzi były cenione na równi z dobrym urodzeniem. Jakże bardzo podobne poglądy przydałyby się nam w dzisiejszej Polsce, w której pieniądze i pozycję na listach Forbesa – jaka jest, każdy podobno widzi - ceni się wyżej od przyzwoitego wychowania, nie mówiąc już o nauce i cnotach.
Herbarz Chmielowskiego poprzedzony jest dedykacją wydawcy:
Do Jaśnie wielmożnego Jegomości Xiędza Józefa na Załuskach Załuskiego, biskupa kijowskiego, Prezydenta Trybunału Skarbowego Radomskiego
Dedykacja ta nie dziwi - podobnych w osiemnastym wieku było wiele – nasza, w porównaniu z innymi, raczej zdumiewa oszczędnością formy. Przydać się ona może biografom biskupa kijowskiego, bowiem informacji, że był On Prezydentem Trybunału Skarbowego Radomskiego w znanych mi źródłach, nie znalazłem. Z powyższego względu – choć słaba nadzieja, by autorzy haseł w PSB czytali secreterę - postanowiłem ją sobie tutaj zacytować.
Kluczę naokoło herbarza Chmielewskiego i kluczę, bo nie wiem, jak nawiązać do sytuacji sprzed lat, do czasów głębokiego PRL – u, kiedy jeszcze tego herbarza nie znałem. Mając go w ręku, pomógłbym pewnemu młodemu człowiekowi, którego, choć pochodził z bardzo starej rodziny, kilku znanych mi amatorów heraldyki odsądzało od czci i wiary, przezywając zwykłą gołotą, hołotą i gołownią. Otóż w herbarzu Chmielowskiego pod literą H czytamy:
Hołownia, herb w Litwie litera T
i dalej, tytułem objaśnienia:
Holsztańskie Xiążęta herbu Hippocentaura, idą od książąt litewskich od Juliana Dorsprunga z Włoch do Litwy z Palemonem gościa y przychodnia. Roman Xiążę Litewski synów miał pięciu Narymunda, od którego XX Radziwiłłowie, Doumunta od którego XX Siesickie y Swirskie, Gedrusa od którego Gedroycowie, Preyden, który mnichem był, od Holszy Hiążęta Holszańscy.
I tak właśnie brzmiało nazwisko mojego znajomego, młodego Hołowni, dalekiego krewniaka Radziwiłłów, Holszańskich i Giedrojciów.Więc choć dziś, na co dzień, dużego pożytku z herbarzy już nie ma, warto je czasami poczytać, chociażby po to, by znaleźć swoje, lub znajomo brzmiące nazwisko. I chociaż jeden mieć w przydomowej bibliotece na półce.
Na naszej aukcji - nr kat. 41 – jest jeszcze jeden bardzo rzadki, nie tyle herbarz, co traktat heraldyczny zatytułowany: Heraldica To jest osada kleynotów rycerskich Y wiadomość Znaków Herbownych dotąd w Polszcze nie objaśniona. Ukazał się on w 1752 roku. Jego autorem był Xiążę z Prussów, na Jabłonowie i Lachowcach, hrabia na Lisiance y Zawałowie, Baron na Podhorcach Aleksander Józef Jabłonowski. Zadziwiający to podpis w kraju, w którym szlachcic na zagrodzie równy był wojewodzie, i w którym tytułów książęcych, hrabiowskich i baronowskich w zasadzie nie uznawano i ich nie nadawano. Były to tytuły w Polsce obce, nadawane Polakom przez monarchów innych krajów, lub po prostu, kupowane przez nich za pieniądze.
Jabłonowscy swój tytuł książęcy otrzymali w 1743 roku z rąk cesarza Karola VII. Wydając w roku 1752 swoją Heraldicę baron na Podhorcach był więc książęciem o stażu niespełna dziesięcioletnim. Próbuje on ten fakt ukryć tytułując się w traktacie Xiążęciem z Prussów. Sugeruje w ten sposób,że ród Jabłonowskich wywodzi się od trzech książąt pruskich, którzy w XIII wieku osiedlili się w Polsce i którym król Bolesław Śmiały nadał dobra w okolicy Krakowa. Z tym faktem jest bowiem bezpośrednio powiązana legenda herbu Prus, którym Jabłonowscy w istocie się pieczętowali.
Hrabiostwa i baronowstwa Jabłonowskich nie jestem w stanie skomentować, do czytelników secretery apeluję tylko o szczyptę rozsądku i wstrzemięźliwości w trakcie lektury najrozmaitszych heraldycznych traktatów. Wiele z nich powstało za pieniądze rodzin w nich opisanych[2], zawarte w nich fakty bywają więc równie mało wiarygodne, co niebiańskie aluzje w wierszu Marcina Molskiego, zaadresowanego do nomen omen:
Jaśnie Oświeconey Teressy z Xiążąt Lubomirskich Xiężny Jabłonowskiej
Długo się Mościa Xiężno umawiano w Niebie,
Czyli Matką zrobić Ciebie?
Przyszło nawet do kresek.
Z Niebianów wyroku - Taka wypadła ustawa!
„Po siódmym zamęścia roku,
Wydasz na świat Władysława”
Radosny ten fakt miał miejsce dokładnie w 65 lat od otrzymania przez hrabiego na Lisiance i Zawałowie tytułu książęcego.
Datowany na dzień 24 lipca 1818 roku wiersz Molskiego figuruje na XXXIX aukcji Lamusa pod numerem kat. 614. Podobnych, przypochlebnych wierszy – dzięki nim nasz autor zapraszany był do najlepszych ówczesnych domów i salonów - Molski spłodził wiele, przy okazji stając się najpopularniejszym i jednocześnie najbardziej wyśmiewanym rymopisem pierwszej ćwierci dziewiętnastego wieku. To o nim napisał bodajże Niemcewicz
Jakikolwiek jest los Polski,
Zawsze wiersze pisze Molski.
[1]Tytuł książęcy przysługiwał w Polsce w zasadzie tylko tak zwanym książętom krwi, czyli potomkom rodów niegdyś panujących
[2]W przypadku Jabłonowskiego mamy do czynienia z przypadkiem każda myszka swój ogonek chwali
Równie złośliwy był inny dotyczący go wierszyk
Idzie Molski, w ręku oda
Dla Jezusa, dla Heroda,
A za pasem wierszy trzysta
Dla przyszłego Antychrysta.
Kpiny te nie do końca były zasłużone. Ten absolwent Szkoły Rycerskiej i uczestnik konfederacji Barskiej był bowiem dzielnym, odznaczonym orderem Virtuti Militari żołnierzem. Jako porucznik I Brygady Wielkopolskiej walczył podczas Insurekcji Kościuszkowskiej, w Legionach Polskich dosłużył się stopnia majora, jako oficer 7 Brygady Kawalerii Narodowej pod rozkazami Dąbrowskiego wziął czynny udział w wyprawie wielkopolskiej, w szeregach armii Księstwa Warszawskiego w 1806 roku walczył przeciwko Prusakom. Służbę ojczyźnie Molski zakończył w 57 roku życia w stopniu pułkownika. Złośliwy wierszyk Niemcewicza mógłby więc brzmieć całkiem inaczej:
Jakikolwiek był los Polski
Zawsze walczył o nią Molski!
Wszystkich ulotnych wierszyków Molskiego pewno zliczyć już dzisiaj nie sposób. Część z nich spoczywa sobie spokojnie w rękopisach. Te drukowane – nasz należy do bardziej znanych – zachowały się zaledwie w kilku egzemplarzach. Warto je kolekcjonować, bowiem to nie pierwsze wydania Pana Tadeusza, a podobne utworom Molskiego ulotne drobiazgi– jestem stary dziad, więc wiem co mówię – stanowią sól każdej, porządnej biblioteki.
Gdyby nie zabawne, trącące grafomanią, okolicznościowe wierszyki, nikt by już dzisiaj w Polszcze o Marcinie Molskim, i o jego wojennych zasługach, nie pamiętał. Nie oznacza to jednak, że by zyskać pamięć u potomnych lepiej być grafomanem, niż wojownikiem.
Z nazwiskiem innego księcia, powiązane są dwa inne druki obecne na naszej aukcji. Jego książęcy staż był jeszcze krótszy, niż Aleksandra Jabłonowskiego. Myślę tutaj o broszurowych dokumentach, wiążących się lepiej być grafomanem, niż wojownikiem, z procesem oskarżonego o zdradę stanu księcia Adama Ponińskiego. Toczył się on przed Sądem Sejmowym w trakcie Sejmu Wielkiego. Tylko bowiem taki sąd mógł w dawnej Polszcze skazać szlachcica na banicję oraz pozbawić go praw i urzędów w Rzeczypospolitej mu przysługujących. Tym bardziej, że szlachcicem tym był nie byle kto, bo Podskarbi Wielki Koronny.
Adam Karol herbu Łodzia Poniński tytuł książęcy uzyskał w 1774 roku, najprawdopodobniejod jednego z przyszłych zaborców Polski. Piszę najprawdopodobniej, bo nie udało mi się dotrzeć do informacji: kto ostatecznie, i za jakie konkretnie zasługi, tytuł ten Ponińskiemu nadał. Rzecz musiała być od początku w sposób ewidentny wstydliwa, skoro już wtedy ją ukryto.
Wszystko bowiem wskazuje, że tytuł książęcy Poniński otrzymał za zdradę Ojczyzny. W 1773 roku stanął na czele konfederacji, która Rosji, Prusom i Austrii umożliwiła zwołanie tzw Sejmu Rozbiorowego. Został wybrany na ten sejm - w asyście rosyjskich bagnetów - z ziemi liwskiej. Już jako marszałek podpisał akt odstąpienia części ziem Rzeczypospolitej Obojga Narodów na rzecz Rosji, Prus i Austrii, legalizując w ten sposób akt pierwszego rozbioru kraju. Stało się to 18 września 1773 roku. Państwa zaborcze, w latach 1773 - 1775, przyznały mu pensję w wysokości 46 000 zł. A nie były to jedyne pieniądze, które w tym czasie od wrogów Polski Poniński pobierał.
Ze szczegółami o tym wszystkim przeczytacie Państwo w prokuratorskiej mowie – kat. nr 94 - oskarżyciela publicznego czyli delatora. Jej autorem i oskarżycielem z urzędu przed Sądem sejmowym był Wojciech Turski: absolwent Szkoły Rycerskiej, z przekonań jakobin, autor terminu kuźnica, w 1792 roku organizator dywersji przeciwko Targowicy na Podolu.
Mowę w obronie Ponińskiego – nr kat. 93 - 28 sierpnia 1790 roku wygłosił znany przeciwnik Wojciecha Turskiego, Antoni - a nie jak podają autorzy katalogu - Adam - Ziemęcki. Mowa ta treścią jeszcze dziś bulwersuje ona każdego uczciwego człeka. Nie zaprzeczając cytowanym przez delatora faktom, Ziemęcki udowadnia, że Poniński jest niewinny, bo wszystko, co na szkodę Polski i jej obywateli uczynił – w tym Sejm Rozbiorowy – popełnił zgodnie z obowiązującym w Rzeczypospolitej Obojga Narodów prawem.
Pomimo to, a może właśnie dlatego, że – jak to się mówi - nóż się podczas lektury obu mów, a szczególnie tej obrończej, w kieszeni czytelnika otwiera – w treści, są one, nie tylko dla prawnika pasjonujące. Może tylko w ich opisie katalogowym wypadałoby uzupełnić, że obie, a szczególnie ta oskarżycielska[1] w handlu są nadzwyczaj rzadkie. Zostały one bowiem wydrukowane w bardzo ograniczonej liczbie egzemplarzy ( tylko na potrzeby członków i instygatorów Sądu Sejmowego)
Poza Ponińskim, interesujących się procesami w starożytnej Polsce odsyłam do obecnego na XXXIX aukcji Lamusa – poz. kat. 735 - opisu Podola, Wołynia i Ukrainy pióra jednego z naszych najwybitniejszych, dziewiętnastowiecznych polihistorów Aleksandra Przeździeckiego. Rozpoczyna go relacja z przebiegu siedemnastowiecznego sporu, który miał w 1632 roku miejsce pomiędzy kasztelanem wołyńskim: Karolem, księciem Koreckim, a jaśnie oświeconym panem Ludwikiem z Wołczkiewiczów Olizarem. Cała rzecz została opisana przez autora Jagiellonek Polskich wyjątkowo krwawo i zabawnie – przy okazji stracono dwa palce u rąk i zyskano wiele szram na podgolonych głowach - w rozdziale Nocleg w Korcu. Warto o książce Przeździeckiego wspomnieć tutaj również i dlatego, że jej autor, przy okazji opisu podróży, zawarł w niej mnóstwo informacji dotyczących historii odwiedzanych okolic, rodów nimi władających, dodając do swojej relacji wiele kopi oryginalnych, dziś już często zaginionych dokumentów. Ta, tak bardzo barwna obyczajowo książka, umieszczona przez aukcjonariusza w dziale Kresy Wschodnie, na naszej aukcji mogłaby więc równie dobrze figurować w działach: historii, pamiętników czy heraldyki, i do tych działów - przy jej opisie i w spisie treści - powinny być w naszym katalogu wykonane odnośniki.
O heraldyce w opisie Podola, Wołynia i Ukrainy Przeździeckiego jest wyjątkowo dużo. Mnie, jako zagorzałego partyzanta Trylogii Henryka Sienkiewicza, szczególnie zainteresował rozdział zatytułowany Wiśniowiec. Jego osnową są bowiem barwne dzieje książąt Wiśniowieckich. W jednej z notate, o nieszczęsnym księciu Dymitrze z linii królewskiej, któremu Wołosza oferowali berło, tak czytamy:
Pojmany w zasadzce przez Tomżę, kandydata tureckiego do hospodarstwa, odesłany był do Stambułu z Janem Piaseckim szlachcicem, herbu Zabawa. - Okrutny sułtan widząc, że książę koronę męczeńską nad wiarę Mahometa przekłada, kazał go zwyczajem tureckim na hak wrzucić. Trzy dni i trzy nocy za żebro zawieszony daremnie wzywał Dymitr śmierci, która tak prędko zakończyła cierpienia Piaseckiego. Na koniec straż słysząc ciągle przeciwko prorokowi swojemu bluźnierstwa, strzałami nienawistnego giaura przeszyła.
Może jeszcze smakowitszy fragment Wiśniowca zostałpoświęcony bratankowi Jagiełły, Zygmuntowi Korybutowi Olgierdowiczowi[2], który w sporze o tron Czech stanął po stronie Husytów:
Korybut stanął na czele Hussytów, którzy niedawno byli walecznego hetmana Zyskę[3] stracili; dodawał im odwagi odgłos bębna ze skóry hetmańskiej, którą sam Zyska na to użycie zapisał
Żyska wiedział co robi, bo stara to prawda: w boju, bębny naciągnięte z ludzkiej skóry odgłos zawsze miały najdonioślejszy.
Zbudowany z ciosowego kamienia pałac Wiśniowieckich nakryty był dwupiętrowym[4],
[1] ...niszczona przez zwolenników Targowicy
[2]…przez wielu historyków długo uważanego ze jednego z protoplastów rodu Wiśniowieckich,
[3]Tego samego, co sportretowany przez Jana Matejkę, na pierwszym planie do dziś walczy pod Grunwaldem
[4]Pałac w Wiśniowcu na Ukrainie, choć z innym dachem i bez opisywanego przez Przeździeckiego, zabytkowego wyposażenia ocalał
rokokowym dachem. Mieścił on w sobie galerię obrazów (w sumie sto kilkadziesiąt płócien najlepszych włoskich, holenderskich, francuskich i niemieckich malarzy, między innymi portrety Holbeina i weduty Canaletta) oraz bogatą bibliotekę. W chwili, gdy ją zwiedzał Przeździecki
Biblioteka składała się z 15 000 tomów; oprócz kosztownych wydań, wiele w niej dawnych rzadkich książek polskich, jak Panosza Paprockiego, Kronika całego świata Bielskiego, statut Łaskiego na pergaminie; wiele rękopismów do historii służących; wiele oryginalnych listów monarchów i sławnych ludzi; wiele materiałów do prac historycznych, zebranych przez ojca teraźniejszego dziedzica, Marszałka Wielkiego Koronnego Michała Jerzego Mniszcha
jak wiadomo po kądzieli pra prawnuka ostatniego Wiśniowieckiego.
Rozliczanie podobnych Ponińskiemu zdrajców, zapoczątkowane u schyłku Pierwszej Rzeczypospolitej – z wieszaniem co poniektórych w czasie powstania kościuszkowskiego – zupełnie się nam nie udało w Rzeczypospolitej Trzeciej. Stalinowskim utrwalaczom władzy ludowej w Polsce się upiekło; spokojnie sobie we własnych łóżkach powymierali. Szkoda wielka, bo było kogo rozliczać, choćby członków tak zwanego aparatu bezpieczeństwa, który w wolnej Polsce nigdy prawomocnym wyrokiem sądowym nie został uznany za organizację zbrodniczą. Jego skład został właśnie „wystawiony na licytację” pod nr kat. 611. Rzecz nosi tytuł:
Funkcjonariusze centralnych organów bezpieczeństwa publicznego zatrudnieni na stanowiskach kierowniczych w latach 1944 – 1950.
i jako ściśle tajna została wydana w 1977 roku.
Data wydania spisu i ujawniony w biogramach wiek co poniektórych funkcjonariuszy wskazują, że nasza publikacja miała charakter raczej kommemoratywny. Wydawcy, czyli MBP, bardziej chodziło więc w niej o utrwalenie w szeregach przyszłych pokoleń pracowników służby bezpieczeństwa pamięci o najzasłużeńszych dla aparatu starszych kolegach, niż ich wpisanie na listę najcenniejszych rezerw kadrowych systemu. Część z wymienionych w spisie funkcjonariuszy w roku 1977 pełniła przecież jeszcze czynną służbę[1], pozostali byli już na nią za starzy. Niewykluczone więc, że nakład naszej publikacji mógł być spory.
Biogramy pracowników organów zatrudnionych na stanowiskach kierowniczych zamieszczonych w naszym spisie są wyjątkowo lakoniczne i do złudzenia przypominają dzisiejsze CV. Nie zawierają one żadnych szczegółów w rodzaju: prowadził dochodzenie takie to z takie, zdemaskował tylu to a tylu przeciwników władzy ludowej, otrzymał odznaczenie za akcję tutaj to a tutaj[2], jednym słowem nie zawierają nic, poza listą pełnionych stanowisk i ogólnikowymi, niewiele laikowi mówiącymi nazwami urzędów, co mogłoby przypadkowego czytelnika naprawdę zainteresować.
Rasowego fizjonomistę w naszym spisie zainteresowałyby przede wszystkim załączone do biogramów funkcjonariuszy zdjęcia. Ponieważ nie wyglądają oni na nich na intelektualistów, przeglądając książkę odruchowo zacząłem zwracać uwagę na ich wykształcenie i wtedy wpadła mi w oko towarzysząca wukształceniu w boju rubryka narodowość. „Gwiazdy” MBP wykształcenie - sądząc po oficerskich stopniach - miały często wyższe wojenne lub partyjne, a narodowość wyjątkowo często niepolską. Bliżej postanowiłem skoncentrować się na grupie funkcjonariuszy moim zdaniem najważniejszej, to jest na biogramach Przewodniczących Komitetu ds. Bezpieczeństwa i ich Zastępcach. Co o moim jej wyborze zadecydowało? - Ano zawarte w tej grupie - chyba kluczowe dla badacza powojennych represji w Polsce - nazwiska, między innymi Leona Różańskiego[3]i krwawej Luny - Julii de domo Preis Brystygierowej. To oni bowiem decydowali o ukierunkowaniu i skuteczności działań bezpieki. Ku mojemu zaskoczeniu wybrana
[1]Nie było więc potrzeby, by ich na listę potencjalnych kadr wpisywać
[2]W ogóle żadnych ran ani odznaczeń
[3]O którym czytamy, że był Dyrektorem departamentu Śledczego MBP przez siedem lat tj. od 2.07.47 – do 5.03.54
przeze mnie grupa była dość liczna. Dalej poszło mi już jak z płatka. Wydzieliwszy na kartce papieru trzy rubryki, a w nich narodowości: polską, żydowską i „radziecką”[1] , począłem stawiać w odpowiednich rubrykach kreski, sczytując zadeklarowaną przez funkcjonariuszy narodowość. W ten sposób zliczyłem:
33 Polaków, 22 Żydów i tylko 9 sowietów.
Nie miałem kłopotów z kwalifikacją ich narodowości, żaden z Przewodniczących KB w swojej CV nie zadeklarował bowiem narodowości mieszanej. W rubryce narodowość określenia w rodzaju: Żyd polski, lub narodowość polska wyznania lub pochodzenia mojżeszowego nie pojawiły się. Ankietowani po prostu nie czuli się Polakami.
Czy statystyka to rzetelna? Kreski liczyłem trochę na chybcika, więc niewykluczone, że w przypadku którejś narodowości o jednego gemajna mogłem się pomylić. Również Żydów i Rosjan wśród Przewodniczących KB i ich zastępców mogło być nieco więcej, bo zapewne po doświadczeniach czasu wojny niejeden z nich z ujawnieniem swojej prawdziwej narodowości zbytnio się nie spieszył.
Ta w sumie dość przerażająca statystyka, nie gorzej od książek Tomasza Grossa, wyjaśnia podłoże uporczywego antysemityzmu w powojennej Polsce.
Prostaczkowi takiemu jak ja, wydawało się zawsze, że wszelakie dokumenty mówiące o działalności i zbrodniach komuny, od momentu jej obalenia w Polsce automatycznie stały się w naszym kraju jawne. Otóż o tym, jak bardzo się myliłem, świadczy widoczna na karcie tytułowej spisu Funkcjonariuszy centralnych organów bezpieczeństwa publicznego zatrudnienionych na stanowiskach kierowniczych w latach 1944 – 1950 pieczątka, informująca nas o dacie zniesienia z interesującego nas druku klauzuli poufności. Nastąpiło to dopiero w październiku 1999 roku decyzją – anonimową (sic) – wygląda więc, że nie chcącego ujawnić swojego szefa UOP. Faktycznie oznacza to, że personalia najgorliwszych pracowników bezpieki ery stalinowskiej były chronione przez aktualny Urząd Ochrony Państwa przed opinią publiczną prawie do samego końca: to jest do momentu zejścia z widowni politycznej tego świata ich ostatniego ostatniego przedstawiciela.
Solidarność zawodowa to, czy przypadek – na to pytanie musicie odpowiedzieć sobie Państwo sami. Gorliwym zwolennikom PIS jedynie podpowiadam, że inkryminowany przeze mnie stan rzeczy miał miejsce również wtedy, gdy za Polskę odpowiadał rząd Jana Olszewskiego, a władzę w kraju dzierżyła kierowana przez obu braci Kaczyńskich partia Porozumienie Centrum.
Napisanie niniejszej secretery zajęło mi więcej czasu niż zwykle, bowiem miast jedynie sprawdzać fakty, wdałem się w dogłębną lekturę paru, wystawionych na aukcji Lamusa pozycji. Bodajże najciekawszą z nich jest wydana w Londynie w 1942 roku książka Stanisława Strzetelskiego Goering poluje na rysie poz. kat. 650. Polujący Goering, to tytuł jednego z jej kluczowych rozdziałów, pozostałe:
Który Hitler jest prawdziwy; Dzień, który zdecydował o losach Europy; Mimowolni wspólnicy -
jako wspólnicy pana H nie bez kozery wymienieni zostali tutaj Woodrow Wilson i Lloyd George; Budzik pod poduszką; Wrzesień 1939; Egzekucja narodu; Generalgouvernement i Okupacja sowiecka
w treści są równie intrygujące. Książkę kończą Kartki z pamiętnika, oczywiście Autora. Zaczynają się one tak:
Paryż, dnia 2 kwietnia 1940 r.
Nasi filmowcy byli wczoraj we francuskim Ministerstwie Informacji – chodziło o nakręcenie filmu ilustrującego okrucieństwa niemieckie popełnione we wrześniu 1939 roku.
Odpowiedź szczera:
„O kręceniu nie może być mowy. Nie zgodzimy się na demoralizowanie i straszenie naszej publiczności filmem ilustrującym okrucieństwa i grozę bombardowania miast otwartych... To straszne, ale nam nie wolno obrzydzać ludziom życia.”
Rozliczając winnych za zaistniałą wojnę Strzetelski wyrażą się krytycznie nie tylko o kluczowych członkach Ligi Narodów, lecz również o rządzie polskim nie oszczędzając przy tym kunktatorskiej polityki pułkownika Becka, choć sprawiedliwie przyznaje, że był on pierwszym w świecie politykiem, który
w decydującej chwili, już poza wszelką grą i manewrem, a nawet wbrew trzeźwym kalkulacjom powiedział Hitlerowi zdecydowanie „Nie”
Na pytanie, czy Polska mogła uniknąć wojny z Niemcami w r. 1930 autor książki Goering poluje na rysie zdecydowanie odpowiada:
Tak. Za jaką cenę?
Za cenę zgody na wspólną wojnę Niemiec i Polski z Rosją sowiecką.
Goering w Polsce, w roku 1938, „zapolował na rysie”, właśnie po to by taką zgodę uzyskać.
Warto tę książkę polecić naszym historykom, którzy dziś, o propozycji Goeringa, jako o szansie dla Polski wyrażają się pozytywnie, by przypomnieć, że wtedy totalnie przegralibyśmy II wojnę światową. Po jej zakończeniu stracilibyśmy nie tylko ziemie wschodnie, ale i nie otrzymalibyśmy w zamian dzisiejszych ziem odzyskanych. Wcześniej lub później musielibyśmy również oddać Hitlerowi Gdańsk i całe Pomorze, przecież by z nich nie zrezygnował. Jak Węgrzy czy Francuzi z rządu Vichy, miast chronić musielibyśmy pomagać Niemcom w eksterminacji polskich Żydów, stając się w ten sposób nie tylko mimowolnymi wspólnikami holocaustu.
Chwała więc potrząsającemu szabelką Beckowi, że do tego nie doszło.
Goering poluje na rysie to chyba najgorzej oprawiona książka, jaką kiedykolwiek na aukcjach Lamusa udało mi się spotkać. Chwała warszawskiemu Domowi Aukcyjnemu, że pomimo to, zdecydował się tę arcyciekawą książkę na swojej XXXIX aukcji wystawić. Ze względu na niewygodne dla wszystkich treści w 1942 roku została ona wydana w Anglii najprawdopodobniej cudem[2], jeszcze większy cudem wydaje się to, że w nielicznych egzemplarzach ocalała.
Rozpoczynając niniejsza secreterę miałem zamiar pisać o pięknych oprawach i okładkach wydawniczych. Na naszej aukcji jest ich sporo. Wyszło mi jednak jak zwykle, czyli trochę o wszystkim, za co Państwa serdecznie przepraszam, wasz
jan straus
- Brak komentarzy
Komentarze