Poczerwieniały pierwsze klonowe liście, bociany odleciały, mamy prawdziwy koniec lata. Pan Bozia, na pociechę, ofiarowuje nam kolorową jesień, a dobry pan Andrzej Osełko pierwszy po wakacjach katalog aukcyjny.
Wszystko wskazuje na to, że wczesnojesienne, internetowe aukcje zadomowiły się w Lamusie już na dobre. Dobrze, że internetowe: bo w piękną pogodę będzie można i policytować, i pójść na grzyby. W ogóle to aukcji antykwarycznych chyba nam z roku na rok przybywa. Tak, jakby nasi antykwariusze po cichu uznali, że sprzedaż aukcyjna, to jedyny sposób, by w książkowym interesie wyjść na swoje. Czy słusznie? A gdzie praca organiczna od podstaw z bibliofilską „młodzieżą” w antykwariacie. Słowo – młodzieżą – na wszelki wypadek wziąłem w nawias, bo w bibliofilstwie młodość zaczyna się czasami dopiero po pięćdziesiątce. Gdzie leży prawda: na ulicy, czy gdzieś pośrodku – na to pytanie jeszcze trudniej odpowiedzieć. Efekt jest tylko taki, że w antykwariatach, na półkach coraz mniej rarytasów – i wyjąwszy dni przed aukcyjne – nie bardzo jest po co do lokali, w których handluje się zabytkową książką wchodzić.
Od każdej reguły są jednak wyjątki. Choćby ostatnio: w jednym z antykwariatów warszawskich, pan Dariusz Pawłowski, kolekcjoner z młodego pokolenia, nabył oryginalny, wydany jeszcze za caratu dokument, pozwalający pewnej młodej nadobnej Polce na noszenie żałobnego stroju po zmarłej w okresie powstania styczniowego matce. Wydarzenie to – oczywiście mam tu na myśli zakup pana Darka a nie obowiązujący w czasie powstania styczniowego zakaz noszenia żałoby narodowej – było tak ważkie, że aż szerokim echem odbiło się w naszej prasie. Rzecz całą - z detalami - niedościgłym piórem redaktora Miliszkiewicza opisała bowiem nawet Rzeczypospolita. Aż strach pomyśleć, co by się stało z dalszymi losami nomen omen Rzeczpospolitej i z moim starczym sercem, gdyby takich okazji antykwarskich było więcej. Czytając o całym wydarzeniu zbladłem bowiem z zazdrości, i z odpowiedzią na pytanie: chadzać do antykwariatów, czy też nie, znowu znalazłem się na początku drogi. Pytanie wcale nie jest retoryczne, bo jeśli już – to chadzać, bo na razie zaparkować przed antykwariatami coraz trudniej.
Szkolenie od podstaw młodzieży bibliofilskiej wydaje się również niezbędne, bowiem choć dość przybywa aukcji, jeszcze szybciej ubywa amatorów na zabytkowe książki. Powoli wymieramy. Młodzież powinna się cieszyć, bo w ten sposób ubywa konkurencji. Co do licytantów niebieskich przybyło ich wśród braci bibliofilskiej znowu kilku, że wspomnę tylko o panu Stanisławie Czarnieckim, wspaniałym człowieku, społeczniku, kolekcjonerze, z zawodu i pasji geologu, członku krakowskiego TMK[1],.
Jak już jesteśmy przy „kronice towarzyskiej” wypada stwierdzić, że od ostatniej aukcji Lamusa w dziedzinie książki, wydarzyło się dużo: ukazał się kolejny, ósmy już – jak ten czas leci - rocznik wydawanego przez Towarzystwo Bibliofilów Polskich w Warszawie, almanachu Akapit, zaś w czerwcu, w Toruniu odbyła się pierwsza polska konferencja pod sztandarami tegumentologii. Dociekliwym spieszę donieść, że to trudne do wymówienia słowo[2] oznacza naukę o oprawach. Do wzięcia udziału w zlocie tegumentologów zostałem nawet zaproszony. Oczywiście na koszt własny. Dzięki temu w należytym skupieniu całą tę wspaniałą imprezę przesiedziałem w moim wiejskim domu na Warmii i nakisiłem ogórków. Okazuje się, że portfel emeryta też ma swoje dobre strony. Sama tegumentologia jest nauką bardzo starożytna[3], i na tyle poważną, że sprawozdanie z przebiegu konferencji znalazło się w mojej ulubionej Polityce. Pomiędzy doniesieniami z Donbasu i z wojny PIS-u z PO, ze sprawozdania tego dowiedziałem się, że również pospolite wydawnicze okładki, o których co i raz piszę, są przedmiotem tegumentologii, o czym, wstyd przyznać, prostak
[1] Założonego jeszcze przed wojną Towarzystwa Miłośników Książki.
[2]Mój komputer nadal podkreśla je na czerwono.
[3] Wtajemniczeni twierdzą, że starsza od introligatorstwa.
zwyczajnie nie wiedziałem. Jako tegumentoolog, będąc nie świadom natury rzeczy, okazałem się więc prawiczkiem. Podejrzewam, że na krętej ścieżce tegumentologii to samo mogło również spotkać wielce mi miłego autora Empireum, pana Waldemara Łysiaka.[1]
Miłośnikom mojego, pożal się Boże pióra, donoszę, że we wzmiankowanym numerze Akapitu popełniłem poważny artykuł poświęcony Witkacemu, tym razem w roli hodowcy kaktusów. Znamienity redaktor tego pisma, pan Roman Nowoszewski, mój artykuł przed drukiem przeczytawszy stwierdził, że:
jaja sobie z witkacologów robię,
ale, że jak dodał:
jajcarzy lubi i szanuje,
po starej przyjaźni rzecz do druku dopuścił. Więc tu i wobec wszystkich, śmiertelnie poważnie oświadczam, że wszystko, co o peyotlu w doniczce i Witkacym w Akapicie napisałem
jest prawdą, i tylko prawdą.[2]
W ostatnim almanachu TBP miłośnika pięknych opraw zapewne zainteresuje wyśmienity artykuł pani Elżbiety Pokorzyńskiej poświęcony znakomitemu introligatorowi warszawskiemu Janowi Recmanikowi. Jest to zwiastun od dawna zapowiadanej książki tejże autorki, poświęconej tej postaci, która, miejmy nadzieję, już wkrótce się ukaże. Pewne obiekcje budzić może tylko trochę kokieteryjny tytuł artykułu: zapomniany introligator. Bowiem o Recmaniku zapomniała być może nauka polska, nigdy jednak nie zapomnieli kolekcjonerzy. Nieobecność jego nazwiska – szczególnie w katalogach aukcyjnych – była i jest spowodowana faktem, że jego oprawy – choć należące do najbardziej poszukiwanych i cenionych na rynku antykwarskim – zawsze należały do najtrudniejszych do zdobycia[3]. Znam zaledwie kilka osób, które oprawy Recmanika posiadają we własnych zbiorach. No, ale do rzeczy, wróćmy do naszej aukcji i do jej katalogu.
We wstępie do niniejszej secretery rozpisałem się o wspaniałej zdobyczy kolegi Darka Pawłowskiego. Uczyniłem to nie bez kozery, bowiem na naszej aukcji podobnej klasy unikatowych dokumentów, jak zdobyte przez niego pozwolenie na noszenie żałoby, jest w dziale rękopisów kilka. Należy do nich przede wszystkim wystawiony na nazwisko Włodzimierza Dzieduszyckiego bilet, opiewający na przejazd pana hrabiego rosyjską pocztą od Kijowa do granicy z Galicją – poz. kat. 34. Bilet takowy Dzieduszycki musiał posiadać, był bowiem obywatelem austriackim. Pan hrabia za możliwość wykorzystania powozu konnego z powożącym na dystansie 518 wiorst zapłacił 7 rubli i 77 kopiejek tudzież musiał wnieść do gubernialnego skarbu opłatę stemplową w wysokości 50 kopiejek srebrem. Mało to było, czy dużo? Raczej sporo. Dziś wystarczyłoby na lot business klasą z Kijowa do Londynu. Za to podróż pana hrabiego miała charakter iście ekspresowy – Dzieduszycki musiał podróżować dzień i noc - w tekście biletu zaznaczono bowiem, że sam przejazd odbywać się bez zatrzymywania się. Będę się upierał, że dokument wystawiony na aukcji Lamusa pod numerem 34, to raczej bilet , niż przepustka, posiadając bowiem, o dwadzieścia lat wcześniejszy paszport, wystawiony na nazwisko Magdaleny z Dzieduszyckich Morskiej z Zarzecza, zezwalający hrabinie na podróż - powozem własnym - z Krakowa do (sic!) Polski, wiem, jak bardzo: paszport – przepustka, od dokumentu prezentowanego na naszej aukcji różni się w treści.
Może jeszcze ciekawszym od biletu hrabiego Dzieduszyckiego jest dokument, potwierdzający akt chrztu, urodzonego w 1807 roku w Gdańsku Gustawa Eduarda Kapitzki – poz. kat. 35. - uwierzytelniony wyjątkowo piękną, odbitą w laku pieczęcią parafii katedry Najświętszej Marii Panny w Gdańsku. Wszystko na nim jest po niemiecku, poza stemplem dokumentującym
[1] Waldku kochany – wszak tyle lat byliśmy po imieniu – po prostu strach się bać!
[2] Choć sam Akapit, jako pismo, jest trudny do nabycia – nie znajdziecie go Państwo nawet „w dobrych księgarniach” - ma nakład 200 egzemplarzy – jego treść, z pewnym opóźnieniem, jest dostępna na stronie internetowej Towarzystwa Bibliofilów Polskich w Warszawie.
[3] Spośród prac wielkich, polskich „przedwojennych” introligatorów od opraw Recmanika trudniejsze do zdobycia są tylko prace Ireny Lorentowicz i Bonawentury Lenarta. Opraw Ireny Lorentowicz do naszych czasów zachowało się zaledwie kilka – prawie wszystkie, wraz z biblioteką Jana Lorentowicza, spłonęły po Powstaniu Warszawskim, Bonawentura Lenart opraw wykonał stosunkowo niewiele. Porównywalnie rzadkie z oprawami Recmanika są sygnowane oprawy Aleksandra Semkowicza; oprawy Jahody, Żółtowskiego i Radziszewskiego do specjalnie rzadkich nie należą.
opłatę skarbową : widnieje na nim, jak byk, wysokość uiszczonej przez Gustawa Kapitzkiego opłaty:
ein halber thaler – 15 groszy.
Treścią swoją świadczy ona o tym, że Gdańsk zawsze, choćby podskórnie, pozostawał polskim miastem. Podobnych dokumentów, w centralnej Polsce i na kresach, w języku polskim w owym czasie chyba nie spotkamy.[1] Pojawią się one u nas dopiero znacznie później. W pierwszej połowie XIX wieku, o chrzcie Polaka katolika zaświadczał wpis w parafialnej księdze i często, dodatkowo … w matczynym modlitewniku.
Ciekawych dokumentów w najnowszym katalogu Lamusa jest więcej, i z tym, że są one dostępne nie na półkach przydrożnych antykwariatów, lecz na internetowej aukcji wypada się nam w końcu pogodzić. A nie jest to oczywiste. Przyzwyczajeni do dzisiejszego systemu sprzedaży zabytkowych książek, prawie nie zauważamy, że tak naprawdę moda w naszym kraju na regularne aukcje antykwaryczne nastała dopiero po drugiej wojnie światowej. W okresie międzywojennym imprezy takowe należały do rzadkości. Zabytkową książką handlowano wtedy bądź na miejscu, w antykwariacie, bądź przy pomocy katalogów ofertowych. Chlubny wyjątek od tej zasady stanowiło Towarzystwo Bibliofilów Polskich w Warszawie. Zawiązane w 1921 roku, nie mające sponsorów, ani środków własnych TBP było finansowane ze skromnych, członkowskich składek. By pozyskać środki na wydanie publikacji własnych Towarzystwo organizowało aukcje bibliofilskie wyłącznie z książek mu powierzonych.
Na naszej aukcji pod nr kat. 664 znajdują się cztery pierwsze, z sześciu osobno wydanych katalogów aukcyjnych TBP. Bardzo polecam państwu kupno tych czterech, niewielkich rozmiarami druków. Każdemu amatorowi starych ksiąg ich zawartość musi wydać się pasjonująca. Opisano w nich sporo ksiąg od lat niewidywanych na obecnych aukcjach, w dodatku w stanach wyjątkowo pięknych. Kto z was miał na przykład w ręku:
Rok 1831 w 46 rycinach przedstawiających sceny bitewne, wojsko polskie i wybitniejszych przywódców powstania listopadowego. Norymberga – Paryż, z połowy XIX wieku,
albo
Ondynę Druskienickich źródeł pismo zbiorowe dla zdrowych i chorych. 8 zeszytów. (komplet). Grodno 1846.
Tytuły wybrałem trochę na chybił – trafił, lecz wierzcie mi, w każdym z czterech wystawionych na naszej aukcji, miniaturowych katalogów, podobnych pozycji znajdziecie kilkadziesiąt. Sprawcie, i choćby o zawartości przywołanego powyżej
Roku 1831 w 46 rycinach
poczytajcie sami. By nie uchodzić za seksistę i zachować tak modne dzisiaj unijne parytety pozwolę sobie zacytować jeszcze jedną pozycję, z pierwszej licytacji bibliofilskiej, której nigdy nie miałem w ręku. Jest nią idealny
Prezent dla dam warszawskich czyli Modna parafianka z Krakowskiego Podgórza. b. m. dr. 1790.
Ceny ksiąg w katalogach TBP były wyjątkowo przystępne. I tak Modną parafiankę - bez jakichkolwiek aluzji – przy odrobinie szczęścia można było nabyć już za 10 zł. Droższe były szesnastowieczne biblie: za brzeską trzeba było zapłacić 800 zł, za wydaną w 1581 roku w języku „sławiańskim” biblię ostrogską – 750 zł, czyli niewiele mniej od montowanego przed wojną w podwarszawskim Ursusie polskiego fiata. Pod tym względem niewiele się zmieniło: i dziś niejedną „podgórską” parafiankę można mieć taniej od samochodu.
[1]Przynajmniej ja na taki nigdy nie natrafiłem.
Lekturę cen w dawnych katalogach aukcyjnych szczególnie Państwu polecam, bo wiele mówi o czasach i przemijających księgarskich modach. Przed wojną generalnie wyżej, niż dawność, rzadkość i piękno oprawy wydawnictwa, ceniono sobie aktualność zawartych w książce treści. Dziś najczęściej bywa odwrotnie. Widocznie rozum potaniał.
Pierwsza Licytacja Bibljofilska TBP – w okresie międzywojennym rzadko używano słowa aukcja – miała miejscew dniu 1 listopada 1926 roku. Jej katalog służył jako bilet wejścia na imprezę.Następne licytacje TBP ten dobry zwyczaj utrzymywały. W umieszczonych w katalogach TBP warunkach licytacji zaznaczono, że, w przypadku wygranej, kupujący, cytuję:
musi wpłacić w dniu licytacji co najmniej połowę należytości, resztę w najbliższym dniu powszednim, w godzinach i miejscu oznaczonym w dniu licytacji.
Nie było więc lekko, na aukcje trzeba było przychodzić z gotówką. W przypadku nieuiszczenia przez niesumiennego licytanta reszty kwoty w wyznaczonym terminie, wylicytowana książka, wraz z przedpłatą, wracała do właściciela. Czy w szczególnych przypadkach, uwzględniano L-4 – nic mi o tym nie wiadomo, w katalogach TBP bowiem nic o tym nie napisano.
Myślę, że po tych ostatnich słowach, które napisałem, łza się w oczach właścicieli Lamusa i innych właścicieli współczesnych domów aukcyjnych zakręci... Niech płaczą, ale płaczącym - na pociechę – wytknę inne słowa, zawarte w czwartym punkcie Warunków licytacji zapisanych w katalogach TBP:
Do ceny osiągniętej dolicza się 10 procent na rzecz Towarzystwa.
Tylko 10 procent! I nie były to tylko dzisiejsze „koszty organizacyjne”. Owe 10 procent stanowiło całkowite wynagrodzenie organizatora aukcji i zarazem komitenta.
Pomimo niskiej prowizji i mimo skromnych, choć typograficznie bardzo wysmakowanych, katalogów, licytacje bibliofilskie TBP odbywały się w najelegantszych lokalach przedwojennej Warszawy. Większość z nich miała miejsce w słynnym Salonie Czesława Garlińskiego, który mieścił się przy ulicy Mazowieckiej 8. A było ich w sumie sporo. Ponad trzydzieści. Dokładny ich opis znajdziecie państwo w Wiadomościach Bibljofilskich, w skromnym rozmiarami miesięczniku, wydawanym przez Towarzystwo, w latach 1931 – 34. Prawie komplet, tego - bardzo trudnego już dziś do zdobycia pisma - znajdziecie państwo na naszej aukcji pod numerem kat. 665. Jego cena wywoławcza jest śmieszna – 180 zł.
O cenie wywoławczej Wiadomości Bibljofilskich napisałem, że jest śmieszna, i nie wiem, czy nie powinienem się za to ugryźć w język. Bo kto je kupi? Zrzeszeni bibliofile? Spadkobierca przedwojennego Towarzystwa Bibliofilów Polskich w Warszawie, dzisiejsze TBP, rozsycha się jak „stara beczka”, starzy członkowie odchodzą, bo wymierają, a nowych niewielu przybywa. Dużo w tym winy samego „towarzystwa”, które zasklepione w swojej „elitarności” nie potrafi szerzej otworzyć swoich podwoi i by zachęcić nowych adeptów dopasować form swego działania do nowych czasów. Podobno, zgodnie z odwiecznym prawem, ostatni z nas, członków TBP zgasi światło. Cała nadzieja, że może z ręką do kontaktu przed śmiercią nie zdąży. Na tych, co zwabieni niezgaszonym światłem przyjdą na nasze miejsce, będą czekały wspaniałe druki. Nieliczne. Lecz rzadkie, bo wydawane przez Towarzystwo w niewielkich nakładach. Druki rozmiarami skromne, choć typograficznie wyjątkowo wysmakowane. Wszak pracowali nad nimi wielcy mistrzowie: Adam Półtawski i Władysław Łazarski. Początkującym kolekcjonerom radzę dobrze zapamiętać te wielkie nazwiska. Wiele z opracowanych przez nich druków znalazło się w naszym katalogu.
Wychowawca i nauczyciel kilku pokoleń polskich grafików i typografów, twórca pierwszej naszej narodowej czcionki, Adam Półtawski, całościowo nie opracował zbyt wielu druków. Trudno sobie jednak wyobrazić sztukę polskiej i europejskiej książki bez wielotomowej edycji Pism zebranych Norwida w wydaniu Przesmyckiego, czy bez wytłoczonego w 1921 roku tekstu Unii Horodelskiej.Strony tej ostatniej Półtawski wykonał w 9 kolorach, w autolitografii. Z punktu widzenia historii sztuki - nie tylko drukarskiej, obie wymienione pozycje są arcydziełami klasy światowej. Tym cenniejszy dla Polaka powinien być każdy z opracowanych przez Półtawskiego drobiazgów. Jednym z nich jest urocza humoreska pióra Henryka Sienkiewicza zatytułowana: Jako się pan Lubomirski nawrócił i kościół w Tarnawie pobudował. A zaczyna się ona tak:
KIEDY SIĘ PAN JEZUS w Betlejem narodził, pan Lubomirski z Tarnawy był jeszcze lutrem. Ale że był człek mądry i przemyślny, a zasłyszał, że dzieciątko Jezus bardzo nierade widzi lutrów i rozmaitych innych heretyków, zaczął więc w głowę zachodzić, jak się przekonać, czy to prawda...
Dalej już poczytajcie sobie państwo sami. Na lekturę całości czasu wiele nie trzeba, czyta się 5 minut.
Okładkę humoreski Sienkiewicza[1] zdobi, przysposobiony przez Półtawskiego na potrzeby Towarzystwa Bibliofilów Polskich w Warszawie uroczy amorek, będący do dziś sygnetem i znakiem firmowym Towarzystwa. W kolofonie druku czytamy:
Tłoczono dla Towarzystwa Bibljofilów Polskich w Warszawie czterdzieści pięć egzemplarzy liczbowanych na papierze czerpanym i tysiąc na bezdrzewnym. Projektował i składał (sic!) Adam Półtawski w drukarni Wł. Łazarskiego.
Ta urocza pod każdym względem książeczka znajduje się w katalogu naszej aukcji, wraz z 17 innymi pozycjami, pod numerem kat. 663. Fakt hurtowej sprzedaży siedemnastu wspaniałych bibliofilskich druków oddaje w sposób symboliczny aktualną sytuację ruchu miłośników książek w Polsce.
Do licytacji zachęcam więc młodzież , bowiem nabycie – jednym strzałem – podobnego zestawu, zwłaszcza gdy nie ma się w kolekcji jeszcze żadnego przedwojennego druku TBP, to okazja, również finansowa, moim zdaniem, nie bywała.
Pomimo sporego nakładu nabycie humoreski Kiedy się Pan Jezus w Betlejem narodził nigdy nie było proste. Brak sztywnej, choćby z cienkiego kartoniku okładki, sprawił, że z czasem bezdrzewny papier na jakim humoreskę Sienkiewicza wydrukowano skruszał i większość nakładu tej uroczej książeczki po prostu się rozsypała. Podobny los nie spotkał innej, obecnej na naszej aukcji publikacji TBP – nr kat. 648 - słynnych, wydanych w 1923 roku na wspaniałym czerpanym papierze Sonetów krymskich Adama Mickiewicza. Słynnych podwójnie, bo imieniem twórcy Pana Tadeusza i kunsztem imiennika naszego narodowego wieszcza – wspólne imię tutaj widocznie obliguje - Adama Półtawskiego, o którym tyle już tutaj pochlebnych rzeczy napisałem. Z Sonetów krymskich uczynił on bowiem swoje kolejne arcydzieło. W kolofonie tego wydawnictwa czytamy:
Odbito w styczniu 1923 roku u WŁ. Łazarskiego w Warszawie. Układ graficzny zaprojektował, rysunki wykonał i wyciął w metalu, tekst złożył i odbiciem kierował Adam Półtawski.
Konia z rzędem temu, kto znajdzie bardziej autorską książkę. Gdy po raz pierwszy wziąłem ją do ręki, zaskoczyła mnie zawarta w kolofonie informacja, że ryciny do Sonetów krymskich Półtawski wyciął w metalu. Przyznaję, do tej pory nie kojarzyłem jego nazwiska z tą techniką. A ryciny, które wyciął w metalu, choć niewielkie, są bardzo piękne. I nawiązują do mickiewiczowskich burzanów.
Pod numerem kat. 648 znajdziecie państwo, aż cztery egzemplarze Sonetów. Różnią się między sobą jedynie kolorem okładki. Gromadzenie wszystkich dostępnych wydań ukochanej książki, we wszystkich możliwych odmianach wydawniczych jest przecież wśród miłośników książek bardzo miłym i dość popularnym maniactwem. Mój przyjaciel i towarzysz bibliofilskich namiętności Wojtek Kochlewski, zirytowany kiedyś pytaniem, czy przeczytał „ wszystkie”, posiadane przez siebie książki – częste, złośliwe pytanie osób nielubiących w domu dużej ilości książek, odpowiedział:
czytałem, ale pytanie, w którym wydaniu, bo na przykład Sonety krymskie mam, aż w siedmiu.
Oczywiście ma je również we wspaniałym opracowaniu Adama Półtawskiego.
[1] Mój egzemplarz należał do ostatniego, zmarłego przed kilkunastu laty, ostatniego z imienia – Herakliusz – księcia Lubomirskiego.
Po drugiej wojnie światowej TBP wznowiło swoją działalność. Przez władze komunistyczne zostaliśmy jedynie zmuszeni do zmiany nazwy naszego Towarzystwa: z Towarzystwa Bibliofilów Polskich na Towarzystwo Miłośników Książki.[1] Jednak tradycja wydawania bibliofilskich druków przetrwała.
Z powojennych druków TBP, wystawionych na naszej aukcji, na szczególną uwagę zasługuje Kancona Dyla Sowizdrzała pióra Adolfa Nowaczyńskiego – poz. kat. 649. To książka ksylograficzna, a więc taka, która prawie w całości została odbita z drzeworytniczych, bukszpanowych klocków. W całości zaprojektował ją i wyciął mistrz nad mistrze Konstanty Maria Sopoćko. To, obok Golono, strzyżono i Koza, kózka i wilk Mickiewicza może najlepsza z prac profesora. Te ostatnie wykonał zresztą w linorycie.
Kancona Dyla Sowizdrzała jest najprawdopodobniej ostatnią książką, wydaną w słynnej, przedwojennej Doświadczalnej Pracowni Salezjańskiej Szkoły Graficznej, w której czarnej sztuki młodych adeptów nauczał Adam Półtawski.Niezbyt precyzyjny jest towarzyszący tej książce opis aukcyjny. Nie zaznaczono w nim, że sto pierwszych egz. Dyla, numerowanych ręcznie, zostało podpisanych piórkiem przez profesora Sopoćkę, zaś dwadzieścia ostatnich zostało policzbowane numeratorem. Lwia część egzemplarzy sygnowanych przez artystę była imienna. Egzemplarz, który posiadam, nosi numer 60 i należał – co w mojej książce zostało wydrukowane ręcznie z wierszownika - do Tadeusza Rekwirowicza. Egzemplarz wystawiony na naszej aukcji to najprawdopodobniej , wykonana w salezjańskiej drukarni, na tym samym papierze, co oryginał, piękna „piracka” odbitka sopoćkowego Dyla. Odbitki pirackie druków bibliofilskich nie są szczególnie rzadkie, co nie najlepiej świadczy o obyczajach, które panowały w polskich drukarniach.
Na naszej aukcji niestety nie ma i prawdopodobnie być już nie może tylu równie rzadkich, wydanych przed 1900 rokiem książek, co w katalogach licytacyjnych przedwojennego Towarzystwa Bibliofilów Polskich i w domu, na półkach u Wojtka Kochlewskiego w Warszawie – gdzież te czasy! Na naszej aukcji chyba najrzadszą pozycją – równie rzadką, jak zacytowany przeze mnie powyżej Prezent dla dam – jest niewielka - umieszczona w katalogu pod nr kat. 19 - broszura zaczynająca się od słów Commissya de pretiis rerum, co po polsku da się przetłumaczyć jako: komisja od rzeczy cennych. Jest to wydana w 1643 roku taryfa ceł Królestwa Polskiego. Pod zawartymi w niej rozporządzeniami członkowie komisji de pretiis rerum swoimi podpisami zaświadczają wszem i wobec, że od:
kleynotów, pereł, korali, wszystkich drogich kamieni, osadzonych i nieosadzonych, łańcuchów złotych, zausznic, (sic!) kanałów i tym podobnych, pasów srebrnych, robót złotniczych, cudzoziemskich, in genere wszystkich...
należy pobierać cło
miasto czwartego grosza, - jak dotąd - po kopie od sta złotych.
Nie zważając więc na dwuznaczności zawarte w ostatnim zdaniu – myślę o owym „kopie od sta”, sądzę, że nie powinniśmy zbytnio narzekać na wysokość dzisiejszych ceł i podatków od towarów luksusowych.
Acz bardzo bogata, podana w naszej taryfie cen lista drogocennych wyrobów będących przedmiotem deliberacji commissyi de pretiis rerum okazała się jednak in genere nie kompletna. By się o tym przekonać, wystarczy wziąć do ręki obecne na naszej aukcji – nr kat. 282 – rzadkie w handlu antykwarskim Anegdoty księcia Radziwiłła „Panie Kochanku” i ważniejsze wspomnienia z jego życia zebrane przez Józefa Grajnerta. Przy opisie kłopotów finansowych księcia, w jakie wpadł on po upadku Konfederacji Barskiej, której był gorliwym stronnikiem, we wspomnieniach tych czytamy:
[1] Do starej nazwy powróciliśmy po upadku PRL-u.
iż by wspomóc konfederację zastawił on u bankierów gdańskich i holenderskich nie tylko całe stosy rodzinnych klejnotów i sreber ale również szczerozłote figury dwunastu apostołów naturalnej wielkości.
Nawet po upadku konfederacji Książę Pan biedakiem jednak nie był: zaledwie w ciągu roku udało mu się figury te, jak i resztę klejnotów, wykupić i do Nieświeża na powrót z zagranicy ściągnąć. W ten sposób Panie Kochanku:
nareszcie długo osierocony i opuszczony Nieśwież przyprowadził do poprzedniej świetności i sprowadził doń liczny księgozbiór chwilowo stąd zabrany.
A że bibliofilem był znakomitym, swojego księgozbioru więc nie tylko nie zastawił, ale i dobrze, na niepewny czas konfederacji, przed Moskalami schował. Ci ostatni, jego fragmenty zniszczyli dopiero blisko 150 lat później, w czasie wojny polsko - bolszewickiej, w radziwiłłowskiej Białej, w której to, może nie cały, lecz najprawdopodobniej w części był przechowywany. Jakie cło na komorze, ściągając do Nieświeża wykupione za granicą rodzinne srebra i precjoza, Radziwiłł ojczyźnie zapłacił, zacny Grajnert nie podaje. Rzecz pewna, że ni grosza pro publico bono od szczerozłotych posągów nie uiścił, bo w naszym ultrakatolickim kraju, świętych na liście drogocennych towarów wówczas po prostu nie było. Bardzo państwu polecam tę bardzo zabawną książeczkę.
Wraz ze wspomnieniami o Panie Kochanku wkroczyłem w bliską memu sercu krainę pamiętników. Na naszej aukcji jest ich kilka, z czego większość: Bobrzyński, Grabowski, Koźmian[1], Sierawski – wszystkie bez wyjątku - wyjątkowo interesujące. O jednym z nich – nr kat. 282 - bardzo w treści nierównym, lecz z wymienionych najrzadszym, mianowicie O pobycie na Syberii Rafała Błońskiego przez niego samego opisanym chciałbym tutaj kilka słów napisać.
Rafał Błoński został zesłany na Syberię do Tarskiego powiatu w 1839 roku po wpadce konspiracji łomżyńskiej, której był pomysłodawcą i głównym organizatorem. Jak to często bywało w Polsce wsypał go „najlepszy”, robiący karierę na urzędzie kolega. Organizacja łomżyńska, w chwili wpadki nie był duża, liczyła 9 osób, gdyby więc nie wspomnienia naszego bohatera słuch by po niej najprawdopodobniej szybko zaginął. O pobycie na Syberii Błońskiego to nietypowe sibirianum. Autor niewiele miejsce poświęca w nim syberyjskiej martyrologii, raczej interesuje go świat zewnętrzny, nawet polityka, i tutaj, dzielny łomżanin chwilami przynudza bardzo. Są jednak we wspomnieniach Błońskiego perełki niezwykłe, dotyczące tubylczego życia i syberyjskiej przyrody. Jedną z nich przytaczam:
Ptastwa w tych lasach jest wielkie mnóstwo mianowicie: jarząbków, głuszców i cietrzewi. Strzelają do nich zwykle z gwintówek z okolic Tarskiego powiatu wszyscy prawie wyżsi urzędnicy Zachodniej Syberji. Robią sobie (w ten sposób) zapasy do kuchni na całą zimę. Jarząbków w jesieni i na początku zimy można dostać (tutaj) ile się chce, hurtem, np. dwieście lub trzysta par naraz. Sprzedają jarząbków parę najwyżej po ośm kopiejek, głuszców parę dwadzieścia cztery kopiejki, cietrzewi pięć kopiejek. Łabędzi Sybiracy nie strzelają. Utrzymują oni, że po zabiciu tego ptaka (każdego) nieomylnie spotka nieszczęście tj., że albo ktoś w domu zginie, albo też się spali – i ten przesąd jest powszechnym. Jedni Tatarzy bez skrupułu polują na nie.
Jeśli chodzi o łabędzie, to w starodawnej Polsce byliśmy raczej, jak Tatarzy. Na łabędzie w naszym kraju niegdyś polowano, a i zdarza się to, co prawda nielegalnie i obecnie. – Nie przypadkowo. Od pewnego kłusownika wiem, że łabędzina jest wyjątkowo smaczna. Te piękne ptaki hodowano również dla - podobno znacznie lepszego od gęsiego - pierza. Dobrze pamiętam poduchy i piernaty z łabędziego puchu jeszcze z mojego rodzinnego domu.
Wydane w Rzymie, w 1865 roku, pamiętniki Rafała Błońskiego w handlu są dość rzadkie: na aukcjach antykwarycznych trafiają się nie częściej niż raz na 5 – 10 lat. Dla bibliofila, prawdziwą ozdobę naszego egzemplarza – jego stan ogólny jest nie najlepszy – stanowi zabytkowa pieczątka księgarni H. Bohussa w Jarosławiu, być może ostatni ślad po tym bardzo zasłużonym dla
[1]Całość Pamiętników Koźmiana w wystawionej na aukcji edycji poznańskiej obejmuje trzy tomy. Na naszej aukcji brakuje najrzadszego tomu trzeciego, z ryciną, który ukazał się w parę lat po tomie I i II gim.
regionu, poza książkami handlującym papeterią i galanterią papierniczą zakładzie.
Jeszcze rzadszy, od Pamiętników Błońskiego jest wystawiony na naszej aukcji Nowy Kalendarz Polityczny na Rok 1825. nr kat.288. Jest to wydawnictwa rok siódmy. Jego druk ukończono 28 grudnia 1824 roku, co jest informacją ważną, ze względu na zamieszczone w naszym kalendarzu treści. Dotyczą one między innymi bardzo wczesnych informacji o dziejach miasta Łodzi. W dołączonym do kalendarzyka Krótkim rysie statystycznym Województwa Mazowieckiego bowiem czytamy:
Dopiero w roku zeszłym przystąpiono do urządzenia osady rękodzielniczej w mieście ŁODZI, a w roku bieżącym rozprzestrzeniono osadę nie tyle dla sukienników ale więcej jeszcze dla tkaczy wyrobów lnianych i i bawełnianych przeznaczoną. W tym celu są tam właśnie urządzonemi bielniki, potrzebne wodociągi, budowle dla pomieszczenia magla, folusza i ługarni, a to dla zupełnego urządzenia w roku przyszłym zakładu płócienniczego. Tymczasem w mieście przybyło już pobudowanych i budujących się domów fabrycznych i mieszkalnych 31. Urządzona została farbiernia. Osiadło sukienników 28, postrzygaczy 3, tkaczy wyrobów lnianych i bawełnianych 32, pasamonik wstążek 1, fabrykanci instrumentów muzycznych, tudzież nożów i inni rzemieślnicy.
Wystawiony na naszej aukcji egzemplarz Kalendarzyka Politycznego zawiera ni tylko jeden z najstarszych opisów fabrycznej Łodzi,aleposiada również nieźle zachowaną, unikatową, broszurową oprawę wydawniczą. Wszystko na to wskazuje,że jest to bardzo wczesna, oprawa seryjna, posiadam bowiem w podobnej oprawie następny rocznik owego wydawnictwa.
Równie ciekawą, choć tym razem płócienną oprawę wydawniczą – interesującą przede wszystkim dla tegumentologów – bo kolekcjonersko jej stan mocno odbiega od „łysiakowego” - posiada rzadki, wydany w 1851 roku w Warszawie Przewodnik dla podróżujących w Europie autorstwa Jana Flasińskiego. Jest to pierwsze nasze wydawnictwo zachęcające Polaków do zwiedzania świata żelazną koleją. W tym celu do wydawnictwa została załączona ciekawa mapa przedstawiająca sieć istniejących, budowanych i projektowanych dróg żelaznych w Europie, niestety, Warszawę łączy na niej ze światem tylko kolej warszawsko - wiedeńska. Kolej ta dopiero poprzez Kraków miała połączenia z Wrocławiem, Dreznem i Berlinem. W ten sposób, pomimo widocznego postępu, w nadwiślańskim kraju wszystko nadal było pod carską kontrolą. Na wschód: do Moskwy, Petersburga, czy też na Sybir, poddany cesarstwa rosyjskiego, nadal musiał, oczywiście za zezwoleniem odnośnych władz, podążać konną pocztą lub niewygodną kibitką.
Rozpoczynając kolejną secreterę zawsze wydaje mi się, że w katalogu nadchodzącej aukcji zbyt mało jest książek, o których mógłbym coś interesującego napisać, kończąc ją martwię się zwykle, że z braku miejsca i czasu, nie zdążyłem napisać o tych wszystkich książkach będących na aukcji, o których warto było napisać. Tak jest i tym razem. Życie, jak zwykle wystawia swój bezlitosny rachunek. Skoro o rachunkach mowa zachęcam państwa do obejrzenia jeszcze jednej obecnej na naszej aukcji książki, a raczej periodyku. Jest nim wydawana przez Benedykta Dołęgę (Jakuba Jurkiewicza) słynna kijowska Gwiazda. Jej numer trzeci z 1848 roku znajduje się w naszym katalogu pod nr 283. Poza licznymi artykułami i utworami literackimi znajdzieciew nim Państwo arcyciekawy rachunek wydatków poniesionych przez Jakuba Jurkiewicza herbu Dołęga na wydanie Gwiazdy. Zawiera on tak rzadko spotykane i interesujące dla bibliologów treści, że na wszelki wypadek przytaczam go prawie w całości. Oto i on:
Rachunek wystawiony przez drukarnię Glueksberga w Kijowie:
45 ryz papieru zwyczajnego (na 1000 egz.) po 2 rub. 50 kop. sr. 112.50
2 ryz i 3 liber dobrego papieru (na 50 egz.) po 4 rub. sr. 8.20
papier na okładki i odbicie ich 9.00
21 arkuszy druku, po 8 rub, sr. 168.00
oprawa należnych kompletów dla cenzury, 2 egz. 1.60
broszurowanie, 10040 egz. po 3 kop. Sr 31.20
Razem wyłożono kosztu 330.50
do tego zapłacono litografii Uniwersytetu Św. Włodzimierza za 1000 biletów
prenumeracyjnych 6.80
poniesiono wydatek na korespondencję redaktorską od pierwszych dni października
po 25 lipca 1848 roku 19.30
wypada, że wydanie Nr.3 Gwiazdy kosztuje opłat 356 rub. 68 kop. sr.
Gwiazdy odbito 1050 egzemplarzy, składających się z 27 arkuszy.
W chwili ukazania 3 numeru Gwiazdy przedpłatę w prenumeracie za ten periodyk złożyło aż 405 osób z Ukrainy, centralnej Rosji, Syberii (Orienburg i Tobolsk) oraz z Gruzji (Tyflis). Uzyskane w ten sposób wpływy w zupełności pokryły poniesione na Gwiazdę przez Dołęgę koszty. Z rozliczenia dowiadujemy się również, że dochód ze sprzedaży pozostałych 600 numerów pisma Jurkiewicz miał zamiar przeznaczyć na druk kolejnego, piątego już numeru naszego almanachu. Zamiaru tego chyba jednak nigdy do końca nie zrealizował.
Niewyjaśnioną zagadką pozostaje brak w spisie prenumerat Gwiazdy adresów z Królestwa Kongresowego, Litwy i pozostałych ziem dawnej Rzeczypospolitej.[1] Z nieznanych nam przyczyn, na terenach tych kolekta na to czasopismo: bądź nie była prowadzona, bądź była zabroniona. Być może na rozpowszechnianie i prenumeratę wydawnictw typu Gwiazda - poza cenzurą na druk - potrzebne było dodatkowe, specjalne pozwolenie. O ile takowe pozwolenie było - w przypadku naszej Gwiazdy –dotyczyło ono widocznie tylko ziem Cesarstwa i nie obejmowało Królestwa. Jak pamiętamy, do momentu upadku powstania styczniowego, Królestwo Polskie posiadało ograniczoną autonomię.
Sięgając po raz pierwszy po kijowską Gwiazdę, szukałem w niej krzemienieckich wspomnień Zygmunta Kaczkowskiego. W przeciwieństwie do znanych pamiętników innego absolwenta Liceum Krzemienieckiego, Szymona Konopackiego okazały się one nudne, jak przysłowiowe flaki z olejem. Moim zdaniem dziś zasługują w nich na uwagę jedynie krótkie wzmianki o wołyńskich bibliotekach: Gustawa Olizara w Korysteszowie, Eligiego Piotrowskiego w Motowidłowie, Erazma Michałowskiego w Sołowijowie, Jana Sienkiewicza w Kalinowie i Jana Sowińskiego w Sławucie. Po bibliotekach tych i książkach w nich zawartych nie pozostało już dziś z pewnością ani śladu. Miała na to wpływ historia naszego kraju. Ale i teraz zasoby książki wydanej w Polsce przed rokiem 1939 ulegają powoli wyczerpaniu. Bez przerwy selekcji dokonuje nieubłagany czas; coraz to nowe unikatowe egzemplarze bezpowrotnie znikają z rynku, trafiając do aresztu, którym są zbiory publiczne. Dla przyszłości handlu antykwarskiego konieczne jest więc odkrycie nowych lądów, wprowadzenie na rynek druków wydanych po 1939, na tyle rzadkich, by samo ich zdobycie mogło zaspokoić niemałe kolekcjonerskie ambicje. Obiekty takie niestety trzeba nie tylko znaleźć ale i wypromować, i muszą zrobić to, dosyć do tej pory pod tym względem bezczynni antykwariusze. Pierwszą próbą Lamusa[2] – w tym, moim zdaniem właściwym kierunku, jest pokazany na naszej aukcji obszerny zestaw druków i zdjęć zatytułowany: Legendy polskiego kina. Zawiera on: plakaty, fotosy z powojennych polskich filmów oraz materiał reklamowe tych filmów dotyczące – wszystkie wyjątkowo piękne. Przyznaję, przeglądając przed napisaniem niniejszej secretery, zgromadzony na niniejszą aukcję w Lamusie materiał wprost oczu nie mogłem oderwać od programów: Popiołu i diamentu, Eroiki, czy Noża w wodzie. Ich, często
[1]Lista osób prowadzących prenumeratę Gwiazdy jest wyjątkowo interesująca, lecz długa. Dlatego jej nie zamieszczam.
[2]Rara Avis udało się np. wypromować powojenną książkę dziecięcą i plakaty.
fotomontażowe okładki, to prawdziwe arcydzieła sztuki designerskiej, cudownie współgrające z reklamowanymi przez nie arcydziełami polskiej szkoły filmowej. Programów tych nigdy przedtem nie widziałem: bo chyba powiązane z dystrybucją filmów jedynie w skali makro, nigdy nie były sprzedawane przed seansami w kinach. Wiem coś o tym, bo przecież prawie wszystkie wymienione filmy widziałem w chwili, gdy dopiero wchodziły na ekrany. Szczególnie trudne do zdobycia wydają się być programy obcojęzyczne, nie przeznaczone na rynek polski.
Pisać o nich więcej na kolanie – jak to czynię w tej chwili - i trudno i nie wypada – w olbrzymiej większości są one bowiem niesygnowane. Z konieczności rzecz trzeba odłożyć na potem lub pozostawić innym. To co wypada, to kończyć tę przydługą już pisaninę, by nie usłyszeć sakramentalnego
KOŃCZ WAŚĆ i dalszego WSTYDU sobie OSZCZĘDŹ
zdania bardzo na czasie, bo właśnie mamy głośne, narodowe czytanie sienkiewiczowskiego arcydzieła
kłaniam się Państwu nisko
Jan Straus.
- Brak komentarzy
Komentarze