[secretera].
portal bibliofilsko-aukcyjny

lub

Marylka

05 wrzesień 2013 | Arkadiusz Jabłoński

Kilka lat temu z aukcji krakowskiego antykwariatu przywiozłem książkę szczególną – pamiątkę przyjaźni i tragicznej miłości dwojga młodych ludzi: rozpoczynającego karierę urzędnika Namiestnictwa we Lwowie i utalentowanej śpiewaczki operowej. Wydawnictwem tym jest niezwykły egzemplarz Szkiców z Włoch Kazimierza Chłędowskiego.

   Szkice z Włoch stanowiły literacki plon kilkutygodniowej podróży odbytej wiosną 1872 r. Swe wrażenia i spostrzeżenia z odwiedzin m.in. Triestu, Wenecji, Mediolanu, Genui, Pizy, Rzymu, Neapolu, Capri, Chłędowski po powrocie publikował w odcinkach na łamach „Przeglądu Polskiego”. W osobnej odbitce, wydanej w nakładzie 400 egzemplarzy, ukazały się w Krakowie w 1873 r. Recenzenci przyjęli pracę dość przychylnie. Aleksander Świętochowski, mimo zastrzeżeń dotyczących jednostronności sposobu doboru tematów i zarzutu „braku jednorodnego planu w obserwacjach i opisie”, podsumował wysiłki autora następująco: „Gdybyśmy więc potrzebowali dać najkrótszą jego pracy charakterystykę, powiedzielibyśmy że jest to bardzo zręczne i sympatyczne dopełnienie do Włoch odnoszących się informacji Bedekera. Mówimy zręczne, bo autor nader umiejętnie poprzeplatał opisy pasmem własnych wrażeń i historycznych faktów, sympatyczne – bo forma opowiadania mimo trudności jakie nastręcza szkicowanie opisowe, jest ciągle interesująca, ozdobna i ożywiona. To też książka ani raz jeden nie naraża się na niebezpieczeństwo znudzenia czytelnika i do końca szczęśliwie podtrzymuje jego uwagę” („Przegląd Tygodniowy”, 1874, nr 41, s. 342-343). Bardziej entuzjastyczną opinię wyraził recenzent „Gazety Polskiej” podpisany inicjałami A.Ł. O autorze i jego dziele napisał: „Z pod pióra jego wysnuło się tyle opowieści nacechowanych prawdą i wdziękiem, z taką lekkością zarysu zostały one skreślone, że poniewolnie widzimy w nich przede wszystkim dzieło malarza i poety, a potem dopiero zwracają w nich uwagę naszą inne zalety autora, jako uzdolnionego młodego pisarza. Z usposobienia i wykształcenia jego sadząc, widocznie jest on niepospolitym artystą. Gdyby posiadał ową tajemniczą iskrę, jaka zespoliwszy w mistrzach natchnienie z technicznym wykonaniem, kładzie na prace ich znamię nieśmiertelności, obrazy jego wyszłyby zapewne na płótnie ożywione prześlicznym kolorytem, odznaczałyby się wykwintnym doborem tonów i światła. Czy próbował kiedy wyrazić farbami swe myśli? nie wiemy. To pewna, że jakkolwiek rozwinął je na niwie literackiej, przychodzi nam cenić w nim przede wszystkim malarza i to nie malarza martwej natury, nie badacza lub naśladownika plastycznie wyidealizowanej formy, ale artystę odtwarzającego to, co z pełnym oddechem postępuje naprzód – to, co się zowie życiem. [...] A przy tym jakiegokolwiek dotknie przedmiotu, zawsze opowiadanie jego rozwija się na gruncie wybornych studów klasycznych i wyrobionego badaniem ich dobrego smaku. Szkice ogołocone są z wszelkiej napuszonej pedanterii i pretensji; treść ich płynie z pod pióra autora naturalnie, z pewnym nastrojem wesołości i wykwintnego smaku, i utrzymuje się zawsze w granicach prawdziwego poczucia piękna; kreślone z lekka na pozór, sięgają rzeczywiście daleko głębiej niżby się zdawało” („Gazeta Polska”, 1874, nr 77, s. 2-3). Na zakończenie recenzent wyraził życzenie, aby autor ze swymi nieprzeciętnymi umiejętnościami nie tylko dalej tworzył wspaniałe szkice literackie, ale także, aby nawiązał do dokonań Karola Szajnochy na polu szkiców historycznych.

            Egzemplarz Szkiców z Włoch, który leży przede mną, oprawiony jest w ciemnowiśniową skórę ze złotą tytulaturą wytłoczoną wzdłuż grzbietu i ozdobnymi ramkami odbitymi na ślepo na obu okładkach. Na odwrocie przedniej okładki broszurowej znajduje się dedykacja autora wypisana nieco już dziś wyblakłym atramentem. Treść dedykacji jest następująca:

 

Pannie Maryi Rivoli-Macenzeffy. 

Nie lubię dawać nic „dla pamięci”.
Pamiątki, znakiem są zapomnienia,
A jak się komuś raz coś „poświęci”,
To „myśl” się wtedy na „rzecz” zamienia.
Więc książkę daję – na papiloty,
I już się naprzód cieszę nadzieją,
Że ile razy w swych włosów sploty,
Pani z tej książki kartkę umieści,
To tyle razy czarne oczęta,
Z autora cicho się roześmieją. –
A dla autora wielka zachęta
Pisać znów „szkice”, pisać powieści,
I redaktorskie znosić kłopoty,
Dla Pani – na papiloty...

Kazimierz Chłędowski
Lwów 14. listopada 1873.

 

Kim była kobieta obdarowana przez Chłędowskiego miłym upominkiem? Maria Paulina Mecenseffy (Mecenzeffi) urodziła się w 1848 r. Pochodziła ze spolonizowanej węgierskiej rodziny osiadłej w Krakowie. Początkowe nauki w przedmiocie śpiewu pobierała u Franciszka Mireckiego, dyrektora Szkoły i Bursy Muzycznej przy Instytucie Technicznym w Krakowie oraz u Hieronima Salomońskiego. Następnie wyjechała do Mediolanu, gdzie kontynuowała studia wokalne u Francesco Lampertiego, wybitnego przedstawiciela nowej włoskiej szkoły śpiewu. Po studiach występowała w operze w Castelfranco, w 1870 r. wróciła do Krakowa. Po powrocie brała udział w wielu koncertach, firmowanych m.in. przez Towarzystwo Muzyczne „Muza” w Krakowie, a także w tych organizowanych na cele dobroczynne (jak koncert z 30 stycznia 1871 r., z którego dochód przeznaczono na odbudowę Sukiennic). Panna Mecenseffy nie miała silnego głosu, dysponując dźwięcznym sopranem wybrała pieśń jako główny obiekt swoich zainteresowań muzycznych. O jej głosie, scenicznym talencie i wokalnych umiejętnościach pojawiały się w ówczesnej prasie dość zróżnicowane opinie, czasami zgoła przeciwstawne. Jan Kleczyński, pianista, kompozytor i wybitny krytyk muzyczny, po jednym z występów pisał: „Panna Mecenseffy, o której koncercie musimy słówko powiedzieć, posiada głos siły niekoncertowej wprawdzie, ale dźwięczny i wyrobiony. Jako główne pole popisu obrała sobie panna M. pieśń. Uważamy to z jej strony za bardzo słuszne, gdyż większa aria (z Łucji) uwydatniła wprawdzie biegłość w koloraturach, ale zarazem brak ognia dramatycznego, który w całym recytatywie i w pierwszej połowie larghetta szczególniej się czuć dawał. Aby poprzeć to nasze wrażenie, przypominamy osobom znającym tę arię sposób zimny i obojętny w jaki panna M. wykonała wykrzyknik kończący frazę: >>ecco su quel margine L’ombra mostrarsi a me, ah!<<. Za to w wykonaniu pieśni Schumanna, Żeleńskiego, Moniuszki, panna M. wykazała niezaprzeczone przymioty – deklamację pełną prawdy, wymawianie słów wyraźne i przejęcie się, które dowodzi istotnego do tych utworów zamiłowania i usposobienia. Aria Cherubina z Wesela Figara (>>Voi che sapete<<) wykonaną była również z wdziękiem i dobrym zrozumieniem” („Bluszcz”, 1871, nr 13, s. 102). Zgoła odmienną opinię o artystce wyraził pianista i kompozytor Władysław Wiślicki: „Panna Maria Mecenseffy, występując właśnie w specjalnym charakterze śpiewaczki romansów i pieśni, uprzedzała nas z góry o swej doskonałości w tego rodzaju utworach, spodziewając się więc usłyszeć coś osobliwego, bardzo byliśmy zadziwieni, gdyśmy zamiast artystki skończonej, spotkali tylko dobrą amatorkę, mogącą co najwięcej sprawić przyjemność swym śpiewem w salonie, ale nie na koncercie publicznym. Głos panny Mecenseffy słaby, nie zdolny do żadnego silniejszego uczucia, bez wyrazu ekspresji i dramatycznego nastroju, pozbawiony jeszcze jasnej i dobitnej deklamacji w śpiewie, podatny jest wyłącznie do pieśni, w których spokój i elegancja przeważa nad potęgą, nad prawdą głębszego uczucia. Elegancja zaś stanowiąca śpiew milutki nie jest artyzmem, porywającym słuchacza poetycznym natchnieniem wykonawcy, blade zatem i jednostronne wykonanie panny Mecenseffy, nie mogło obudzić niezwykłego zajęcia. Chłodno też się słucha śpiewu artystki, łatwiej dopatruję niedokładności jej głosu i umiejętności, która szczególniej uwydatnia się w ariach z oper nader miernie odśpiewanych. Nieprzystępne dla panny Mecenseffy pasaże, trille itp. fiorytury, skłoniły ją zapewne do obrania romansów i pieśni, lecz niech nam daruje artystka, ale w specjalności trzeba być znakomitym, inaczej pobije nas każdy dyletant, utalentowany amator, który nie śpiewając za pieniądze, mniej rości pretensji do uwielbień, a zatem z przyjemnością jest słuchany w salonach lub na koncertach dobroczynnych. Niepoliczenie się z siłami, talentem i umiejętnością, napotyka się dziś często między występującymi publicznie, tym sposobem koncerta tracą na wartości, gdyż zamiast być pozostawione pierwszorzędnym artystom, są raczej eksploatowane przez liczne mierności, które jak panna Mecenseffy zawodzą tylko słuchaczów, zniechęcając ich zupełnie do tego rodzaju artystycznego popisu” („Kłosy”, 1871, nr 302, s. 238).

Na początku 1872 r. panna Mecenseffy wyjechała do Włoch, gdzie dała szereg koncertów występując pod pseudonimem Maria Rivoli Bolzano. 14 stycznia śpiewała w teatrze w Monza. „Tygodnik Wielkopolski”, przywołując relację lokalnej prasy, pisał o tym występie: „p. M. Mecenseffy, Polka, uczennica Lamperti’ego, stanęła pod pseudonimem Maria Balzano [!] po raz pierwszy przed sąd publiczności na deskach teatralnych. Zwykła, nieunikniona prawie nieśmiałość, towarzysząca niemal każdej debiutantce trwała krótko; śpiew jej nabrał zaraz na wstępie pewności i świetności. W wielkiej arii z Wilhelma Tella, zaraz w pierwszych tonach pochwyconych z ścisłą dokładnością, dała nam poznać swą brawurę, w której wytrwała do końca, dając możność ocenienia całej słodyczy pomysłu i frazy Rossiniego. Drugim kawałkiem była aria z opery Dinorah Meyerbeera, tj. walc z cieniem, wykonana przez nią z wielką śmiałością i biegłością” („Tygodnik Wielkopolski”, 1872, nr 7, s. 97-98).

 Jesienią 1873 r., na zaproszenie dyrektora Augusta hr. Łosia, przyjechała na gościnne występy do opery lwowskiej. Korespondent lwowski „Kroniki Rodzinnej” relacjonował: „Do opery, po wyjeździe pani Jakowickiej [Teodozji Friderici-Jakowickiej – A.J.], ściągała tłumy ciekawych młoda a piękna śpiewaczka panna Maria Rivoli Mecenzefy [!]. Z Włoch, gdzie ją sympatycznie przyjmowano, przyjechała do Lwowa, zaproszona na gościnne występy. Żałujemy, że dyrekcja nie zaangażowała jej na stałe, albowiem panna Mecenzefy jakkolwiek ma głos niewielkiej rozległości, ale za to niezwykle przyjemny i do duszy przemawiający. Szkołę ma wyborną. Gra jej doskonała, ruchy pełne dystynkcji, a cała postać urocza. Pomimo niewielkiego głosu podobała się wszystkim i to więcej jak niejedna śpiewaczka europejskiej sławy używająca z powodu swego mocnego ale krzykliwego głosu” („Kronika Rodzinna”, 1873, nr 22, s. 340-341). Po jednym z przedstawień ulubionej Traviaty Verdi’ego dostała silnej gorączki, były to pierwsze symptomy śmiertelnej choroby.                   

Swą znajomość z panną Marią Mecenseffy Chłędowski opisał w Pamiętnikach, wydanych drukiem, zgodnie z uczynionym zastrzeżeniem, 30 lat po jego śmierci. Marylkę, jak ją nazywał, znał z dzieciństwa, przypomniał się w okresie jej występów we Lwowie. Z panną Marią i z jej siostrą – zamężną Mokrzycką, wspólnie jadał obiady w Kasynie Narodowym. Taką ją wówczas zapamiętał: „była smukła, wiotka, bardzo zgrabna szatynka o bardzo wymownym spojrzeniu i nadzwyczaj dźwięcznym głosie”. Po kilku spotkaniach, jak wyznał, „bardzośmy się z Marylką pokochali”. Wszystkie wolne chwile spędzał w towarzystwie obu pań, chodził także na wszystkie przedstawienia, w których artystka występowała, po jednym z koncertów rzucił młodej śpiewaczce na scenę bukiet czerwonych róż. „Niebawem wyrobił się taki stosunek, że nas brano za narzeczonych, sadzano nas przy sobie, ustępowano nam miejsca i uważano niejako za elementarną konieczność, abyśmy się pobrali.”

Mimo postępujących objawów gruźlicy, panna Maria nie chciała rezygnować z występów. Kilka dni po feralnym przedstawieniu Traviaty powróciła na scenę. Według Chłędowskiego jednym z głównych motywów takiego postępowania była chęć szybkiego spłacenia długu, jaki zaciągnęła u szwagra Mokrzyckiego na studia wokalne we Włoszech.

Na początku grudnia 1873 r. nastąpiło przymusowe rozstanie. Chłędowski został przeniesiony do Złoczowa na praktykę przy starostwie, panna Maria, nie otrzymawszy zimowego angażu we Lwowie, wyjechała do siostry Mokrzyckiej do Krakowa. W czasie rozstania często do siebie pisywali, lecz już wówczas Chłędowski nie miał złudzeń co do ich wspólnej przyszłości: „znając stan jej zdrowia nie robiłem sobie iluzji i wiedziałem, że miłość nasza do małżeństwa doprowadzić nie może”. Mimo braku nadziei, na prośbę panny Marii, Boże Narodzenie 1873 r. spędzili razem w Krakowie. Smutny i przygnębiony po Świętach powrócił do Złoczowa.

9 stycznia 1874 r. Maria Mecenseffy wystąpiła ostatni raz w Krakowie, jeszcze w tym samym miesiącu wyjechała z matką do Wiednia. Tam, według relacji Chłędowskiego, dała ostatni swój koncert, zorganizowany na cele dobroczynne. Po koncercie zasłabła, przywołani lekarze wiedeńscy zalecili wyjazd na resztę zimy do Gorycji. Pobyt w Gorycji z powodu niepogody nie przyniósł spodziewanych efektów leczniczych, wkrótce też powróciła do Krakowa. Postępująca choroba i coraz większy ubytek sił ograniczały i tak sporadyczną już korespondencję.

W czerwcu 1874 r. Chłędowski opuścił Złoczów. Po przebytej chorobie płuc lekarze zalecili mu wyjazd na kurację do Gleichenbergu. Jadąc na Wiedeń wstąpił do Krakowa, aby odwiedzić panną Marię, była umierająca. „Smutne to ostatnie było się z nią moje widzenie, wstrzymywałem łzy w oczach, gdy się na nią patrzyłem, ona zaś nie zdawała sobie już sprawy ze swego stanu, ale słabym głosem opowiadała mi o projektach wyjazdu na wieś, na lipiec i sierpień.” Maria Mecenseffy zmarła w Krakowie 1 lipca 1874 r. W nadesłanej do „Tygodnika Illustrowanego” lipcowej korespondencji z Krakowa, Adam Bełcikowski notował: „W tych czasach umarło u nas kilka osób powszechnie znanych. Pominąwszy innych, którzy specjalnie mogli tylko nasze miasto obchodzić, wspomnę o śmierci panny Mezenseffy [!], młodej, utalentowanej śpiewaczki, która z powodzeniem występowała w kilku teatrach włoskich i w operze lwowskiej, a w Krakowie, który był jej rodzinnym miastem, od kilku lat dawała się słyszeć na koncertach. Mezenseffy miała dobrą szkołę, wykształcenie bowiem swoje pobierała we Włoszech. Tej zimy zachorowała w Krakowie na piersi; podróż do Włoch nic jej nie pomogła, i wróciwszy do Krakowa, umarła wkrótce na suchoty.” („Tygodnik Illustrowany”, 1874, nr 343, s. 54; dzienną datę śmierci podał „Tygodnik Illustrowany”, 1875, nr 377, s. 185). 

Trudno dziś ustalić, jakie były losy ofiarowanego tomu Szkiców z Włoch po śmierci panny Marii. Na odwrocie karty tytułowej zachowała się adnotacja wypisana ręką jej matki: „Pamiątka po ukochanej Maryj. Którą proszę szanować bardzo. Matka.” Ostatnim śladem proweniencyjnym jest dołączony do książki bilet Władysława Mokrzyckiego, skierowany do nieznanego mężczyzny, z następującą zapiską na odwrocie: „W myśl przyrzeczenia posyłam „Listy z Włoch” z oryginalną dedykacją Chłędowskiego. Dłoń ściskam. Mokrzycki 17/4 1925”. Tyle na dzień dzisiejszy udało się ustalić.              

 

Arkadiusz Jabłoński.

Przedruk z "Akapitu".

 

 

 

Zaloguj się aby móc dodawać komentarze

Komentarze

  • Brak komentarzy