[secretera].
portal bibliofilsko-aukcyjny

lub

Psie Łajno i Miód

13 maj 2014 | Jan Straus

czyli

czwarte Tajemnice bibliofilskiej secretery

Podobno prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy, nie zaczyna, ale przyznaję, właściwie coś zacząć też łatwo nie jest. Może poza pierwszym śniadaniem dotyczy to prawie wszystkiego [1] . Potem coraz trudniej. Już codzienna gimnastyka do łatwych nie należy. A tu, wiadomo, trzeba wymyślić początek do kolejnej bibliofilskiej secretery. Więc choć za oknem kwitnąca wiosna i niebieskie światełko laptopa miga mi wesoło, idzie mi jak zwykle, a więc jak po grudzie. Doświadczenie uczy, że w takich wypadkach najlepiej pójść na łatwiznę.

Pozwolicie więc Państwo, że niniejszą 4. secreterę zacznę najprościej, i jak to się mówi „po bożemu”, czyli od początku. Powiecie: Panie Janku, trzeba uważać, bo jak „po bożemu”, to na początku może być chaos, ale przecież – bez obawy - wszak to katalog naszego Lamusa, i choć z definicji słowa i w nim, jak to w zwyczajnym lamusie bywa, mogą się trafić jakoweś nieporządki, to jednak jest to Lamus nie zwykły, bo Pana Andrzeja Osełko, i jak w Soplicowie porządek panuje w nim wielki. U dobrego gospodarza tak być powinno, i tak jest i tym razem. Otwieramy więc katalog i na początku, jak zwykle znajdujemy:

S T A R O D R U K I

Przeczytałem, to co piszę, patrzę i oczom nie wierzę: wielka następczyni Karola Estreichera profesor, Alodia Gryczowa z nieba palcem do mnie gniewnie kiwa. Widocznie coś źle napisałem. Że kiwa – sam widzę – że gniewnie, to wiem od jej uczennicy, największej spośród żyjących znawczyni starych ksiąg naszych profesor Pauliny Buchwald-Pelcowej, która z czystej przyjaźni zawsze mnie w materii starych druków poprawiała. Bowiem tak, jak w języku polskim mamy stare baby, a nie starobaby, i po domu dla wygody nosimy stare buty, a nie starobuty, tak w bibliografii Estreichera i w poprawnej polszczyźnie mamy zapisane stare druki, a nie starodruki. W słowniku języka polskiego znajdziemy co prawda sitodruk i starodrzew. Ale przecież ten – choć starych drzew w nim wiele – starodrzew używany jest tylko w liczbie pojedynczej, i jest tylko jeden, a starych druków - na szczęście! - mamy w katalogach Lamusa ciągle jeszcze dostatek. By nie zapeszyć, i by tradycję, jak Pan Bóg przykazał uszanować, używajmy więc w opisach aukcyjnych: zamiast słowa starodruk – słów: druk stary; róbmy tak choćby w obawie, by nie wywołać wilka z lasu, i by na półkach antykwarskich nam się ów „starodruk”, jak ten przysłowiowy starodrzew, tylko jeden w końcu nie pozostał. Wiem, że walczę z wiatrakami i z utartą – od wielu lat - antykwarską „tradycją”, ale czynię to z sympatii i przez szacunek dla zacnego Lamusa. Na Boga! Panie Arku Jabłoński: pan na uniwersytecie, kończył bibliotekoznawstwo. Niech mi pan pomoże!

Wzywanie imienia Pana Boga nie zawsze daje dobre rezultaty (trzeba pamiętać przy tym , by nie czynić tego na daremno) w moim wydaniu, pod adresem pana Jabłońskiego chyba jednak powiodło się: bowiem z katalogu Lamusa, zaraz na samym wstępie, trochę jak przysłowiowy królik z kapelusza, od razu wyskakuje pierwsze, polskie, wydanie Biblii w przekładzie Jana Leopolity Kasprowicza. Ukazało się ono drukiem Mikołaja Szarffenberga, w Krakowie, w 1561 roku i w handlu jest chyba najrzadszym z polskojęzycznych wydań tej świętej księgi [2]. Nr kat. 6. Słynna Biblia Brzeska, długo uchodząca od Leopolity – jako wyniszczana przez konwertytę Mikołaja Krzysztofa Radziwiłła „Sierotkę” - za rzadszą, ostatnio na antykwarycznych aukcjach pokazywała się wcale często. I choć w naszym katalogu sporo jest od tej Biblii Leopolity, ksiąg rzadszych – patrz choćby nr kat. 1 – przed foliałem tym zawsze z szacunkiem należy pochylić głowę. Jego wagę docenił poczciwy Marian Swinarski, wklejając do niej, pierwszy - z dwu – „zdobiących” ją znaków książkowych. Słowo - zdobiących – napisałem w cudzysłowie, bowiem oba – stylowo- pasują do naszej Biblii, jak przysłowiowa pięść do nosa. Drażni szczególnie, bardzo „kolorowy” ekslibris Andrzeja Krzysztofa Łuczaka. I niech to będzie moja zgryźliwa uwaga pod adresem wszystkich właścicieli ksiąg bez zastanowienia używających ozdobnych znaków książkowych. W przypadku druków zabytkowych, znaki te powinny być dyskretne!

--------------------------------------------------------

[1] Dla grzecznych czytelników Secretery niech to będzie czarna kawusia ze śmietanką, dla niegrzecznych – może być owsianka.

[2] Już od lat paru dziesiątków lat nie pojawia się w handlu Biblia Łoska, Szymona Budnego; pierwsze wydanie Biblii w przekładaniu księdza Jakuba Wujka nie należy do bardzo rzadkich.

 ------------------------------------------------------

Uważajcie więc Państwo, co do środka swoich ksiąg wklejacie! Może w przypadku zacnego, starego druku warto zrezygnować z wklejenia do niego okazałego ekslibrisu. Może lepiej delikatnie, na przykład na marginesie oprawy lub na odwrocie strony tytułowej, zaznaczyć w nim swoje nazwisko! Jeśli taki wpis będzie uzupełniony datą i ceną zakupu [3], to już za lat kilkadziesiąt z takiej notki wyjdzie interesująca glossa. [4] Również i tak postąpił Marian Swinarski, na trzeciej stronie okładki biblii Leopolity dolepił on kartkę o lakonicznej treści:

Kupiłem u księgarza (nazwisko niewyraźne) 1 lipca 1952 roku, za cenę 2000 zł, w Poznaniu.

I choć Swinarski wykosztował na upragnioną księgę wiele, gdy ją kupował - średnia pensja krajowa według statystyk GUS wynosiła w 1952 roku w Polsce 652 złote – dziś na Biblię Leopolity wykosztowałby się znacznie więcej. Bowiem jej cena wywoławcza w katalogu Lamusa wynosi aż 50 000zł. Stanowi to odpowiednik 14. naszych, dzisiejszych średnich pensji. Trudno o lepszą stopę zwrotu z inwestycji, pamiętając przy tym, że najważniejsze polskie starodruki, w porównaniu z podobnymi: niemieckimi, czy francuskimi, są ciągle śmiesznie tanie.

Dopisek cenowy, to nie jedyna ciekawa doklejka, jaką umieścił Swinarski na okładce Biblii Leopolity. Wkleił do niej jeszcze: fragment przedmowy do 20. katalogu warszawskiego antykwariatu Wildera (traktujący o rzadkich starodrukach) oraz dwa renesansowe drzeworyty. Być może pochodzą one z drugiego wydania Biblii Leopolity. Pierwszy z nich przedstawia króla Zygmunta Augusta, drugi wyobraża nieznany „królewski majestat” na tronie. Jeśli moje przypuszczenia są słuszne, to drzeworyt z podobizną ostatniego z Jagiellonów powinien być sygnowany literami CS (Crispin Scharffenberg), czego jednak, spiesząc się z napisaniem na czas niniejszej secretery, dokładnie nie sprawdziłem. Zweryfikujcie to Państwo przed aukcją sami. Za ile kupił biblię Andrzej Krzysztof Łuczak tego mi nie wiadomo.

Gryzie mnie teraz trochę sumienie, że tak, za kolorowy ekslibris, na nieżyjącego już od kilku lat Andrzeja Łuczaka napadłem. Jego ekslibris w gruncie rzeczy jest przecież bardzo ładny, autorstwa bardzo dobrego łódzkiego grafika, Marka Saka. Andrzej Łuczak był człowiekiem wyjątkowym. Choć znałem go słabo, jako bibliofil jest mi bliski z powodu technicznego wykształcenia. Obaj byliśmy, co coraz rzadsze wśród kolekcjonerów dawnej książki, czynnie uprawiającymi swój zawód inżynierami. Pan Andrzej miał wielkie upodobanie do elzewirów. Szczególnie do słynnej, poświęconej różnym nacjom i krajom miniaturowej, elzewirowskiej serii Republik. Tych miniaturek, ze słynnym opisaniem Królestwa Polskiego i Litwy na czele – kat. nr 76 - zebrał Andrzej Łuczak aż 19. Był to chyba największy tego typu, nie tylko prywatny zbiór w kraju.[5] Wypada dodać, że na komplet wydań republik – z powtórzeniami – składa się 66 tomów. Posiada go tylko jedna biblioteka na świecie: Królewska Biblioteka w Amsterdamie.

-------------------------------------------------------

[3] Wiem, wiem: obawa przed małżonkami, przed tą częścią wpisu może was powstrzymać. Ale pewno oni/one i
tak nie zaglądają do środka waszych książek.

[4] Tylko proszę, nie czyńcie tego na karcie tytułowej. Wiem, co mówię, sam będąc początkującym księgolubem popełniłem kilkakrotnie, na szczęście delikatnie, to horrendalne i trudno odwracalne głupstwo. Niestety nikt mnie wtedy nie zwymyślał, tak, jak ja to teraz, pod Państwa adresem, na wszelki wypadek czynię. I wy również, biblioteki, z Biblioteką Narodową włącznie, pamiętajcie: Karta tytułowa jest święta! Wara od niej. Służbowe pieczątki, nawet te malutkie, stawiajcie sobie na jej odwrocie.

[5] O Andrzeju Łuczaku czytaj w: Andrzej K. Łuczak. In memoriam. Łódzkie Towarzystwo Przyjaciół Książki, Łódź 2013.

------------------------------------------------------

Biblii ci w naszym katalogu nie brak. Uwagę zwłaszcza zwraca, wydana w 1621 roku w Paryżu , a ilustrowana przez naszego najlepszego sztycharza i ilustratora z przełomu XVI I XVII wieku Jana Ziarnko, słynna Biblia Frizona. Nr kat. 8. Choć to dla miłośników polskiej grafiki pozycja obowiązkowa, i może warto by nad nią na dłużej przystanąć, to jednak będę pomykał dalej. Ciągnie mnie bowiem ogromnie do niewielkiej książeczki pod rzadko spotykanym w polskiej kulturze politycznej tytułem. Ciągnie nie bez kozery, bo pojawia się w niej imię ulubionego przeze mnie Pana Juliana Ursyna Niemcewicza. To wydany w 1791 roku w Warszawie Dowód wdzięczności narodu - nr kat. 12 - rzecz w handlu ogromnie rzadka - pierwszy raz ją widzę - komedia pióra ojca naszego teatru narodowego Wojciecha Bogusławskiego. Autor wykorzystał w niej wątki ze słynnego Powrotu posła. Najprawdopodobniej zrobił to bez zgody znakomitego posła i pamiętnikarza, bo teraz bije się w druku w piersi, i śliczny wierszyk pod jego adresem kieruje pisząc:

                Do Jaśnie Wielmożnego Imci Pana Juliana Niemcewicza Posła Inflantskiego,

                Autora komedyi Powrót posła

                                               Zacny z cnót Mężu! Ta niwa,

                                               która Twe ręce zorały,

                                               mimo burzliwe upały,

                                               już płonne dała żniwa.

 

                                               Jeszcze z niej trochę kąkolu

                                               wyrwałem. I idąc po między

                                               daruj, że mimo Twej wiedzy

                                               porządziłem się w twym polu.

 

                                               Reszta zielsk rośnie na górze,

                                               już ja ich sięgnąć nie zdołam,

                                               lecz gospodarza zawołam.

                                               On je do szczętu wyorze.

Te burzliwe upały, o których w wierszu mowa, to oczywiście burzliwe czasy Sejmu Wielkiego, a kąkol i niewyrwane zielsko, to stronnicy nadciągającej Targowicy. Kto był w wierszu Bogusławskiego gospodarzem ? Niemcewicz, czy też nasz ostatni, małej odwagi osobistej król, Stanisław August Poniatowski, tego się już dzisiaj nie dowiemy. Myślę jednak, że był nim król, któremu to Dowód wdzięczności narodu Bogusławski w całości, dziś wiemy, że przedwcześnie, zadedykował.



Niemcewicz posłem inflanckim został przez przypadek. Był on co prawda, jako kandydat familii Czartoryskich wysłany na lokalny sejmik, ale jako osoba mało znana i bardzo młoda nie miał najmniejszych szans na wybór. W Inflantach, tradycyjnie, wszyscy spodziewali się raczej zwycięstwa poważnych kandydatów królewskich. Niemcewicz jednak, chyba w przysłowiowym czepku się rodził: w drodze na sejm spotkał Michała Zabiełłę, człeka niezmiernie ustosunkowanego i grzecznego, który wcześniej, w Petersburgu wkradł się w łaski Potiomkina. Niemcewicz tak w swoich pamiętnikach o tym pisze:

Po pierwszym zaborze kraju i odpadnięciu ostatka dawnych Inflant od Polski, nie została przy Polszcze jak duża łąka do prowincji tej niegdyś należąca: Inflanty atoli – jak dawniej odpadnięte od Polski: Czernichów, Starodub, Smoleńsk – zachowały prawa wybierania posłów. W Inflanciech atoli liczba obierających, może 50, składała się z możnych i zacnych obywateli: Borchów, Felkerzambów, Szadurskich, Weyssenhoffów, Kublickich, Putorów; posłowie ci, najczęściej nominowani od Króla, dla ceremonii tylko zjeżdżali na miejsce. I tą razą przysłał król Platera, starostę inflanckiego, z listą nominowanych od siebie: jakoż ci byliby się utrzymali, gdyby nie zdarzenie, mnie nawet do tej chwili tajne. Już Plater okazał był list królewski i imiona kandydatów, już obywatele zwykłą swoją powolność okazywali, jużeśmy się wszyscy zjechali na łąkę, już, mimo obstawania przy nas familii Siebergów, przeciwnicy nasi ogłoszonymi być mieli, gdy Michał Zabiełło okazał list Potemkina zalecający obywatelom inflanckim, by tenże Zabiełło, ja i kilku innych posłami wybranymi zostali. Osłupiał na ten list Plater i zausznicy jego. Korzystając z trwogi tej podkomorzy Plater proponował imiona nasze za posłów; imieniem Potemkina jak głową Meduzy okamienieli wszyscy, nikt obraniu naszemu nie przeciwił się; zgodnie więc posłami wykrzyknięci byliśmy.

            Nazwisko Niemcewicza jeszcze raz pojawia się w dziale starych druków na naszej aukcji: przy opisie,
wydanego w 1655 roku w Gdańsku dzieła Stanisława Kobierzyckiego, zatytułowanego Historiae Vladislai Poloniae et Suecias Principis – Historia Władysława króla Polski i Szwecji. Nr kat. 40. Sporządzający opis katalogowy pracownik Lamusa zaznaczył w nim, że książkę zdobi ekslibris Juliana Ursyna Niemcewicza. W rzeczywistości wyraził się nieprecyzyjnie: jest to bowiem o wiele rzadszy od ekslibrisu, odręczny podpis poety. Podpis ten, wykonany we francuskim brzmieniu imienia pamiętnikarza – Julien Niemcewicz – na oddzielnej kartce, najprawdopodobniej dopiero później został przez poetę wklejony do książki. Informacja ta jest o tyle dla nas istotna, że przecież Niemcewicz ekslibris własny posiadał, i jest to znak dobrze kolekcjonerom ekslibrisów znany. Jest on stosunkowo niewielki, został wykonany w miedziorycie, i ma charakter czysto heraldyczny. [6] Na aukcjach pojawia się z rzadka. Zdobił on warszawski księgozbiór wielkiego pisarza, którego bliższych losów nie znamy. Pozostawiony przez Niemcewicza bez opieki na Ursynowie uległ on najprawdopodobniej rozproszeniu lub rozkradzeniu.


----------------------------------------------------

[6] Herb Niemcewicza: Rawicz, Ursyn vel Niedźwiedzia przedstawia pannę, z rozpuszczonym włosem, siedząca bokiem na niedźwiedziu. W klejnocie mamy niedźwiedzia czarnego, trzymającego w prawej łapie pąsową różę.

----------------------------------------------------

Istotne znaczenie dla biografów Niemcewicza, ma druga część wklejonej do dzieła Kobierzyckiego notatki . Również wypisana ręką autora Odprawy posła głosi ona:

                               Kupiono w Lipsku d. 24 Aug. 1792. w czasie wygnania naszego.

Pozwala ona lepiej umiejscowić lipski pobyt Niemcewicza w czasie. Do tej pory wiedzieliśmy bowiem tylko to, co on sam, bez dat, o swoim pobycie w Lipsku nam w pamiętnikach powiedział:

Ujrzawszy z podpisem targowicy przez króla zgubione wszystkie nadzieje nasze, nie chcąc patrzeć na bolesny widok wchodzących do stolicy moskali, oddaliłem się wraz z drugimi do Lipska, trzymając się w bliskości granic naszych, bym za pierwszym podobieństwem, że pożytecznym być mogę ojczyźnie mojej, mógł natychmiast do niej powrócić.

I jak tu proszę Państwa nie kochać Niemcewicza!

Niemcewicz wyjechał z Polski, bo po przystąpieniu króla do Targowicy czasy dla stronników Konstytucji 3 Maja zaiste zrobiły się niepewne. Wszyscy jeszcze dobrze pamiętali losy nieszczęśliwych barszczan. Jednym z nich był urodzony Karol Lubicz Chojecki. Pojmany przez Rosjan na placu boju, wywieziony aż do Tobolska i na Syberii siłą wcielony do pancernego pułku księcia Prozorowskiego pozostawił on po sobie przejmujący pamiętnik, zatytułowany Pamięć dzieł polskich. Pamiętnik ten ukazał się w 1789 roku w Warszawie, w założonej przez Jana Potockiego, autora słynnego Pamiętnika znalezionego w Saragossie i podróżnika, Drukarni Wolnej. Jej, przyznaję, trochę myląca nazwa była nieprzypadkowa. Drukarnia ta powstała bowiem bez niezbędnego do tego celu królewskiego pozwolenia, a więc była wolna od królewskiej „cenzury”. Dawało to tchórzliwemu Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu wygodną wymówkę wobec ambasadora rosyjskiego, pozwalało mu oficjalnie przymykać oczy na wydawane staraniem Potockiego w Polsce, przeciwne rosyjskim interesom druki. W Drukarni Wolnej ukazało się ich ponoć blisko dwieście. Z pewnym eufemizmem można by więc powiedzieć, że były to pierwsze konspiracyjne wydania w naszym kraju. Pamiętnik Chojeckiegonależy pośród nich do najśmielszych.

Pamięć dzieł polskich to nie tylko wspaniały opis pieszej wędrówki na zesłanie, relacja z pobytu w Tobolsku i wojaczki w tatarskim kraju, ale i opis śmiałej, na dodatek wykonanej w strasznych warunkach – bo zimą, ucieczki do Polski. Ucieczki w niepomyślnych skutkach dla Karola Lubicz Chojeckiego tym ryzykowniejszej, że poprzedzonej dezercją bohatera z pułku Prozorowskiego. Podobnego wyczynu dokonał tylko jeszcze jeden Polak. Blisko sto lat później, również zimą, samotnie z Syberii uciekł Rufin Piotrowski – również pamiętnikarz [7], ale nie o nim tu mowa. Pamiętniki Chojeckiego kończą się następująco:

Cieszyłem się niezmiernie, żem przebył Dniepr, na którym cała moc zwisła była mojej ucieczki, ale od rzeki Dniepru jeszcze do Granic polskich około 20. mil rachować należało, mijał już tydzień jak od Dniepru oddaliłem się, a trzy niedziele, jak w takowej pozostawałem podróży, kiedy boty, których nigdy nie rozzuwałem, tak mi ścisnęły nogi, żem już dalej iść nie mógł, albowiem zzuć onych nie było można, ani już dalej maszerować ni mogłem, zmartwiony tedy w ten czas zostałem, nie mając sposobności żadnej w takowym punkcie ratowania się , szedłem jednak ile mi sił wystarczało, a gdy idąc w nocy zobaczyłem palący się ogień, zbliżyłem się do niego, gdzie była buda i w niej starzec Harbuzów czyli kawonów pilnujący, a nie obawiając się onego, opowiedziałem mu cały mój stan nieszczęśliwy, któren żałując mnie ubolewał nad moim losem, skarżyłem mu się na moje nogi, że mi tak popuchły, że butów z nich ściągnąć nie mogę a dalej już iść ni potrafię, radził mi starzec aby ich popruć na nogach, a widząc cholewy moje, że były miętkie, chodaczki z nich zrobić mi przyobiecał, za co ja mu ich oderżnięte przyszwy przy których i ostrogi były przybite darowałem, nie było jeszcze szmat do okręcenia nóg, których i on u siebie nie miał, a zatem ja urżnąwszy płaszcza swojego lewą połę, i tę na dwie przedzieliwszy części do obwinienia nóg obróciłem, nie najdalej też stamtąd było do polskich granic, i zainformowawszy się doskonalej od starca o drodze szedłem do Kryłowa pod którym rzeka Taśmin płynie, a znalazłszy bród przepłynąłem onę i stanąłem szczęśliwie w Polskich Granicach, kiedy się już kończył rok 1776.

Pamięć dzieł polskich Chojeckiego, to - pod względem formy, treści i rozmiarów - na liście polskich sibirianów niekwestionowany numer jeden. Piękny ich egzemplarz znajduje się na naszej aukcji pod numerem katalogowym 17. Jeszcze w przedwojennych katalogach antykwarskich opisywane jako bardzo rzadkie, pamiętniki Chojeckiego pojawiły się w handlu ostatnio aż kilka razy. Nie przeczy to ich rzadkości, oznacza tylko kolekcjonerską „zmianę” warty: nieliczne egzemplarze tej książki właśnie zmieniają właściciela. Jeśli moje przypuszczenia są słuszne, to może już za chwilę, wiekopomne dzieło Chojeckiego znowu na ponad trzydzieści lat zniknie z handlu. Co tyle bowiem czasu przeciętna książka zmienia w Polsce właściciela. To ciągle wydłużający się żywot jednego pokolenia. A Pamięć dzieł polskich przecież do przeciętnych książek nie należy!Pomyślcie o tym Państwo. Może to już ostatnia, Wasza - w tym ćwierćwieczu - szansa na Chojeckiego? Ja na swój egzemplarz musiałem czekać ponad dwadzieścia lat.


Wystawiony na aukcji Lamusa egzemplarz Pamięci dzieł polskich posiada ciekawy wpis własnościowy. Dokonał go współczesny Chojeckiemu ksiądz Ignacy Chachulski. Był on członkiem jednego z najstarszych polskich zgromadzeń zakonnych - benedyktynów Paolo Montani w Mogilnie. Ciekawe, jakimi drogami książka ta dotarła do jego rąk? Czy prosto - z jeszcze wolnej Warszawy. Czy też innymi krętymi ścieżkami. Wszak od 1773 roku Mogilno znajdowało się już w zaborze pruskim[8]. Od daty tej musiało ponownie minąć prawie 200 lat, nim książka trafiła pod młotek Lamusa. Losy niektórych książek są często ciekawsze od ich treści.

Immanuel Kant był współczesnym Sejmu Czteroletniego. Niestety nie wiemy, co na jego temat, i czy w ogóle o nim i o Polakach myślał. Jednym z najważniejszych dzieł, jakie po sobie pozostawił, były wydane w 1783 roku w Rydze Prolegomena zu einer jeden kunstigen Metaphysik die als Wissenschaft wird austreten koennen. Wyjątkowo piękny, zdobny w mozaikową [9] oprawę egzemplarz tej książki znajduje się na naszej aukcji – nr kat. 38. W ilustracji,pod tym numerem, widnieje lakoniczny podpis:

            E. Kant. Dzieło filozoficzne. Ryga 1783

I jest to chyba jedyna większa wpadka redakcyjna w naszym katalogu. Jej autor nie znając dobrze szwabachy pomylił niemieckie I z E. W efekcie, pod podobizną karty tytułowej Prologomenae zamiast światowej sławy Immanuela, mamy Emanuela Kanta. W szczegółowym opisie bibliograficznym jeszcze dwukrotnie przekręcono imię autora wystawionego na aukcji dzieła, które, jak opisujący je słusznie w końcu zauważył, w Polsce jest powszechnie znane jako Prolegomena (uwagi wstępne - js) do wszelkiej przyszłej Metafizyki, która będzie mogła wystąpić jako Nauka. Sam na stare lata często przekręcam imiona i nazwiska znanych ludzi, ostatnio Michała Choromańskiego przerobiłem na Leona, ale od czego jest fachowa korekta. Imię wielkiego Kanta wypadało w niej sprawdzić. W katalogu klasy Lamusa, jest ona niezbędna. Myślę również, że zastąpienie, nawettylko w podpisie pod ilustracją, tytułu Prolegomenae, etykietą w rodzaju : „dzieło filozoficzne”, było raczej niezręcznym posunięciem. Szczególnie w przypadku Immanuela Kanta. Jeśli już, to trzeba było przynajmniej napisać: jedno z najważniejszych dzieł filozoficznych XVIII wieku.

--------------------------------------------------

[8] W 1816 roku zgromadzenie benedyktynów w Mogilnie zlikwidowano

[9] W opisie bibliograficznym tego szczegółu nie odnotowano. Oprawa mozaikowa – rodzaj skórzanej intarsji, oprawa wykonana z dwu lub więcej rodzajów skóry.

--------------------------------------------------

No ale zostawmy miałkie, bibliograficzne dywagacje, i przejdźmy do rzeczy poważniejszych i zastanówmy się może, czy wielki Immanuel Kant podjąłby się trudu napisania Krytyki czystego rozumu, gdyby znał to zdanie:

                 Im więcej myślę, w głowie czyni mi się ciemniej

a mógł je przecież znać – o ile wiersze czytał - bowiem autorem tej, aż do bólu szczerej wypowiedzi był przecież, żyjący w latach 1621 – 1696, jeden z najoryginalniejszych twórców epoki polskiego baroku, Wacław Potocki. Pochodzi ono bowiem z jego Pocztu herbów Szlachty Korony Polskiej y Wielkiego Xięstwa Litewskiego. To wspaniałe, tylko wyglądem przypominające klasyczny herbarz dzieło, w istocie jest zbiorem barokowych opowieści, dykteryjek a nawet fraszek wysnutych przez poetę na temat pochodzenia tej jednej wielkiej rodziny, którą stanowiła ongiś szlachta polska. Jest to również rodzaj, pełnego szlacheckiej dumy, przywar i słabości barwnego zielnika [10], w którym obok pięknych kwiatów nie brak i dokuczliwych chwastów. Herbarz ten, moim zdaniem, jest chyba największym dziełem Wacława Potockiego, niestety jego dziełem już ostatnim. Poeta zebrał w nim wszystkie swoje, pełne sarmackiego kolorytu miscellanea i rodowodowe epigramaty. Do perełek zapisanych w herbarzu należą wierszowane wywody herbów polskich. Jeden z nich, ostatni z czterech wierszy poświęconych początkom herbu Nałęcz, dla przykładu, tu przytaczam:

Czwarta herbu Nałęcz mym zdaniem przyczyna,

Że ktoś rycersko ściąwszy na harcu Turczyna,

Powiesiwszy na łęku Zawój: ze łbem zdjęty,

Wziął od Króla herb Nałęcz, za takie prezenty.

Któraż kolwiek z tych przyczyn, znać szlachtę nie wkupną

Przez prywatę przysługi, przez arendę żupną,

Ale męstwem i cnotą, choć ci to i dziś bywa

Że wielu w Starej Szlachty, herby się podszywa.

Piękny egzemplarz Pocztu herbów Potockiego figuruje na naszej aukcji pod nr kat. 72.

Choć niewątpliwą wadą prezentowanego na naszej aukcji Pocztu herbów jest brak oryginalnej karty tytułowej, wystawiony na sprzedaż egzemplarz zasługuje na kupno po zaproponowanej cenie. - Opisane w katalogu Lamusa braki zostały fachowo uzupełnione. Przemawia za tym również fakt, że po 1972 roku wierszowany herbarz Potockiego pojawiał się na aukcjach antykwarskich [11] zaledwie parę razy.

--------------------------------------------------

[10] Łacińskie herba (ae), po polsku przecież znaczy ziele.

[11] W różnym stanie

-------------------------------------------------

Opisanie polskich żelaza fabryk (nr kat. 66.), to kolejna, ważna dla polskiej kultury księga z epoki Stanisława Augusta Poniatowskiego, obecna na naszej aukcji. Jej autorem jest znakomity, polski inżynier: Józef Herman Osiński. W czołobitnym wstępie do dzieła dziękuje on wylewnie swojemu pryncypałowi za pokrycie kosztów jego wydania. Pryncypałem tym był kanclerz wielki koronny Hiacynt (Jacek) Nałęcz Małachowski. Osiński czyni to zgodnie ze zwyczajem epoki, choć to raczej jemu, a nie kanclerzowi koronnemu, należały się wówczas jakiekolwiek podziękowania. Interes w wydaniu Opisania polskich żelaza fabryk miał bowiem przede wszystkim właściciel największego w ówczesnej Polsce , obejmującego kopalnie rud żelaza, huty i stalownie „koncernu stalowego” - ród Małachowskich.KsiążkaOsińskiegozawiera technologie przerobu rud żelaza, bez znajomości których, produkcja dobrej jakości stali, byłaby niemożliwa.Nietrudno się również domyślić, że leżące w dawnym województwie sandomierskim zakłady były dla familii Nałęczy Małachowskich źródłem niebagatelnych dochodów. Największa fabryka znajdowała się w Antoninowie. Została ona pokazana na osobnej, bardzo rzadkiej rycinie. Kompletne egzemplarze Opisania polskich żelaza fabryk – z ową ryciną - w handlu należą do rzadkości ogromnych.

Sercem „koncernu” Małachowskich był jednak, nie największy, należący do Jacka Małachowskiego Antoninów, lecz założona przez Jana Małachowskiego rurarnia. Był to zakład produkujący bagnety i lufy do karabinów i flint. Mieścił się on w Pomykowie pod Końskimi. Fabryki Małachowskich pełniły więc w Koronie rolę Centralnego Okręgu Przemysłowego II - giej Rzeczypospolitej. Stanowiły przemysłowe zaplecze polskiej armii. Czy tylko przez przypadek były posadowione na tym samym, co COP terenie?

Z potrzeby odbudowy przemysłu zbrojeniowego w osiemnastowiecznej Polsce musiał sobie dobrze zdawać sprawę każdy rozsądnie myślący Polak. Nawołuje do tego sam Osiński pisząc w Opisaniu polskich żelaza fabryk te słowa:

Za Jana Kazimierza robiono w Polsce jeszcze broń strzelecką potem zaniechano. Sprowadzając ją zaś czyniliśmy Woysko nasze niezdatne do obrony kraju. Roztropnie bowiem sądząc wnieść należy że dobrego orężą nikt na siebie nie sprzeda, zaczem sprowadzając broń zagraniczną, ogałacamy się z pieniędzy, i broń podobno nieużyteczną, Woysku podajemy.

            Od 1777 do 1780 roku sprowadzono do Polski 4540 flint z bagnetami za każdą płacąc 34 zł. Kosztowało to kraj 154360 zł. W tym samym mniej więcej czasie, w latach 1750 – 1782, w Płomykowie wykonano: 1158 karabinów z bagnetami, 1200 flint i 1216 par pistoletów. Dużo to, czy mało? Za ostatniego Sasa regularna armia Rzeczpospolitej nie przekraczała 30 tys żołnierzy.

Im jestem starszy tym bardziej fascynuje mnie polszczyzna. Jestem jej niewdzięcznym synem. Pomimo starań kaleczę ją bardzo, winne temu jest otaczające nas niechlujstwo językowe i szkoła, która dając Polakom maturę, na to im zezwoliła. Typowy neofita, w starych drukach z upodobaniem śledzę najrozmaitsze słowniki. Opisanie polskich żelaza fabryk takowy posiada, a w nim uczta nie tylko dla inżyniera. Oto parę przykładów: chlustak – szufelka do wybierania wody, ciąglica – tłusta ziemia do sporządzenia form odlewniczych. Najbardziej zadziwiło mnie to ostatnie słowo. W słowniku Osińskiego forma oznacza dziurę, którą wiatr z miechów w piec wlata.

Moim zdaniem wystawiony na aukcji Lamusa egzemplarz Opisania polskich żelaza fabryk jest wyjątkowo piękny. To prawie idealnie zachowana broszura wydawnicza. Poprzedni właściciel książki dokonał sporego wysiłku, by ją w całości zachować. Wykonał do niej specjalny, skórzany futerał. Mam nadzieję, że jego następcy ten fakt uszanują.

Opisanie polskich żelaza fabryk jest prawdziwie rzadkie. Ze znanych mi wielkich kolekcjonerów warszawskich posiadał je chyba tylko profesor Politechniki Warszawskiej, niegdyś członek Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Książki (dziś Towarzystwo Bibliofilów Polskich w Warszawie) Kornel Wesołowski. Mam zaszczyt być uczniem jego już uczniów. Jak i on byłem bowiem inżynierem mechanikiem i metaloznawcą. Czy wystawiony w Lamusie egzemplarz do niego należał?

Książki należącej do profesora Wesołowskiego nigdy nie widziałem, tylko o niej słyszałem. Wydaje się jednak, że podobny - do niej i do aktualnie wystawianego - egzemplarz był na na aukcji Lamusa w 2011 roku [12]. Po bardzo gorącej licytacji osiągnął wówczas cenę 50 tys. zł. Czy wynik ten się powtórzy, i padnie dotychczasowy rekord za Osińskiego? - zobaczymy to 24 maja w Bibliotece Narodowej. Jeśli tak, to suma ta znowu będzie dla mnie nieosiągalna. Cena wywoławcza jest już spora: 44 tys. złotych. Wiadomo, o sobie również mogę powiedzieć: szewc bez butów chodzi.

            A propos butów:

Właściciel i sponsor „polskich żelaza fabryk”, Jegomość Pan Hiacynt Małachowski, dobrze wiedział, że nie tylko bez karabinów ale i bez wygodnych butów, żadna armia nie może się obejść. Żołnierz musi przecież maszerować, a trudno to robić na bosaka. Postanowił więc, prawdopodobnie z myślą o kolejnym interesie, własnym sumptem wydać Sztukę safiannika pióra pana de La Lande, nr kat. 51, traktującą o sztuce wyrobu safianu, czyli marokinu. Wiadomo, najwygodniejsze buty były safianowe. W dodatku w kolorze czerwonym, miała prawo nosić je tylko polska szlachta. Nauka ta może i nam – bibliofilom - się przydać, ponieważ w szlachetne odmiany marokinu do dziś oprawia się książki. W oprawach takich celował zwłaszcza sławny introligator warszawski, Imć Pan Antoni Oehl. O Antonim Oehlu może będzie przy najbliższej okazji, najpierw jednak zobaczmy, co to takiego dokładnie jest safian:

Szafian nic innego ni jest tylko skóra z kozy, lub kozła przemacerowana wapnem, wyprawiona dobrze od garbarzów, pofarbowana i pogroszkowana pokarbowaną garbarską deszczułką. Safian nazywa się inaczej Marokinem, które to imię powtórne, znaczy bez wątpienia skórę z Maroko, ponieważ przedtem bardzo wiele ich wyprawiano w Maroko.



-----------------------------------------------

[12] Na fakt ten zwrócił mi uwagę Paweł Podniesiński, występujący na sekreterze pod pseudonimem Portolan

-----------------------------------------------

Nie był to jednak takie proste, jak nam się dzisiaj wydaje. Do produkcji safianu nie wystarczała bowiem „dobrze pokarbowana grabarska deszczułka”. Trzeba było do niej dodać jeszcze parę uncji ludzkiego potu i – przynajmniej kilka wiader psiego łajna.

Po pracach przy wodzie zakończonych, skóry kładą się w psi gnóy; kładzie się w wodę dwa wiadra psich exkrementów (każde wiadro mieć powinno najmniej 14 kwart w sobie) do ośmiu tuzinów skór, i robi się z tego masę na kształt kaszy, którą się rozciera i rozwalnia rękami; w to wkłada się skóry, miesza się w tym gnoju przez kilka minut, przewraca się do góry fladrem, i tak się zostawuje. …. Skóry mające mieć kolor czarny, lub żółty, kładzie się w galas, do czerwonych zażywają moszczu lub miodu.

Na sposobie wyrabiania safianów, czyli sztuce szafiannika lista rzemiosł sponsorowanych przez Jacka Małachowskiego nie miała się skończyć. Wzorem francuskim miały za nią pójść dalsze pozycje. Czyżby miała to być pierwsza polska seria wydawnicza? Dowiadujemy się o tym z ostrzeżenia bibliopoli, czyli drukarza księgi szlachetnego pana de La Lande. Kto nie wierzy, niech sprawdzi: oto ono:

Ostrzega się Czytelnik łaskawy, z prośbą aby był łaskaw w dochowywaniu cierpliwości, jeżeli w przekładaniu na polski Język opisania powszechnego Rękodzieł czyli Manufaktur, może nie to opisanie w porządku przypadnie wprzód, które by ciekawość czytelnika nasycić mogło. Przeciąg dłuższy czasu uspokoi wszystkich żądanie.

Konia z rzędem temu, kto w pierwszym czytaniu ten tekst zrozumie. Wynika z niego dowodnie, że trudny język polski nie był językiem macierzystym największego polskiego księgarza II połowy XVIII wieku i wydawcy ery stanisławowskiej: Michała Groella, bo to w jego oficynie, w 1770 roku ukazała się praca pana de La Lande. W dniu 3 maja 1791 roku warszawski bibliopola – ćwiczenie czyni mistrza - z pewnością władał naszym językiem już znaczni lepiej. Sztuka szafiannika, to jedna z wcześniejszych, spośród wydanych przez niego ksiąg.

Dość długo zastanawiałem się jak zatytułować tę moją czwartą już secreterę. Bo postanowiłem w końcu je jakoś ponazywać, a nie tylko numerować. Zapożyczając się u pana de La Lande zadecydowałem, by dać jej tytuł nieco filozoficzny: psie łajno i miód. Mamy wszak wielkiego Kanta na aukcji. Moim zdaniem tytuł ten oddaje najlepiej: codzienne materii pomieszanie, w którym do osiągnięcia sukcesu obok rzeczy tak doskonałych, jak chociażby miód, potrzebne są rzeczy zgoła nie znakomite. I tak jest w życiu ze wszystkim. Podobno wszyscy rodzimy się w ekskrementach. Już żyjemy i umieramy różnie. By zakończyć to, o czym piszę, elegancko, powiem to, o czym świetnie wie każda elegantka:

            nie ważne z czego uszyta jest suknia, przede wszystkim liczy się efekt końcowy

choć, proszę, pamiętajcie i o tym, że podobno „nie szata zdobi człowieka”.

                                                                                                          pozdrawiam

                                                                                                                   jan straus

 Post scriptum.

                Trudno o równie bogaty zestaw pięknych i rzadkich książek, jak na najbliższej aukcji Lamus. By należycie skomentować wszystkie wystawione na niej wspaniałości, trzeba by napisać osobną książkę. Szczególnie na dwie grupy książek chciałbym zwrócić Państwa uwagę.        

Pierwsza z nich zawiera niebywałe lubliniana. Tak pięknego i kompletnego Albumu lubelskiego nie było dotąd na żadnej aukcji, nie posiada go chyba również żadna polska biblioteka. Mam pretensję do autorów katalogu, że wbrew tytułowi książki i logice, Album lubelskie podzielili na dwie, osobno wystawione części. Część drugą zatytułowali Album puławskie. Rzeczywiście, w istocie dotyczy ona Puław. Wyczuwam w tym trudno dla mnie zrozumiały antykwarski interes. Absolutnym unikatem w handlu jest również wydany w 1836 roku w Warszawie Zbiór znaczniejszych budowli w województwie lubelskim.    

Szacunek wzbudza również zestaw druków awangardowych.Przede wszystkim pierwszy numer, słynnego, redagowanego przez Szczukę Bloku. Od 1972 roku nie było: żadnego numeru Bloku, na żadnej aukcji. Wierzcie mi Państwo, od lat jestem kolekcjonerem awangardy, wiem co mówię. Wcześniej chyba również nie, ale dotyczy to czasów, których po prostu nie pamiętam. Znakomita jest również, zamieszczona na egzemplarzu Tumora Mózgowicza dedykacja Witkacego. Nie jest „wylizana”. Zwracają uwagę świetne pod względem układu typograficznego, bardzo „funkcjonalne” okładki numerów Miesięcznika Literackiego, autorstwa Władysława Daszewskiego. Szczególnie ta fotomontażowa, do numeru 7, z nowatorsko potraktowanym – od dołu, poprzez kierownicę – ujęciem twarzy traktorzysty. Do częstych nie należy również okładka Karola Hillera do tomu poezji Inny Horyzont Grzegorza Timofiejewa. Wykonał on ją w oryginalnej, wynalezionej przez siebie, technice heliografiki, Znamy tylko dwie okładki wykonane tą skomplikowaną techniką. Do bardzo rzadkich należy wydany nakładem Towarzystwa Bibliofilów w Łodzi tom szkiców O sztuce nowoczesnej. Ta, jedna z najważniejszych prac teoretycznych polskiej awangardy posiada skromną lecz bardzo wysmakowaną okładkę typograficzną, wykonaną, przez powiązaną ze Strzemińskim, poprzez osobę drukarza, łódzką drukarnię Ludomira Mazurkiewicza. Dla kolekcjonerów „awangardy żydowskiej” niespodzianka: rocznik Miesięcznika Żydowskiego, z bardzo ciekawymi, niestety anonimowymi okładkami. W nim pierwszy polski, monograficzny artykuł o Marcu Chagallu. Poza tym słynne A Peipera i wierszowana dedykacja – na Równaniu serca – Przybosia. Na zakończenie: fajna, mocno zgeometryzowana okładka na arcyrzadkim, pierwszym wydaniu, bardzo zabawnej Edukacji Józia Barącza Bieniasza. No i Berlewi, powojenny, bo powojenny, a więc nie bardzo wiadomo na ile - w czasie - autentyczny, z jego „kopiami” bywa różnie, nie wszystkie wszak musiały posiadać oryginały, ale Berlewi.

Uwaga:

Szczęśliwego nabywcę Domu rodzicielskiego Ferdynanda Hoesicka proszę o kontakt – Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie obsługi JavaScript. – prześlę mu skany brakujących stron 137/138. posiadam kompletny egzemplarz.    

 

Zaloguj się aby móc dodawać komentarze

Komentarze

  • Brak komentarzy