W dniach 23-24 października 2014 w Toruniu miała miejsce naukowa konferencja konserwatorów poświęcona konserwacji kodeksów książkowych.
Choć ze środowiskiem konserwatorów mam bliskie i wieloletnie związki towarzysko-przyjacielskie, oglądałam wiele wystaw, wielokrotnie bywałam w pracowniach a nawet odbywałam praktyki, to na samej konferencji byłam po raz pierwszy no i byłam świadkiem przełomu w konserwacji. Nie jestem pewna czy przełom dokonuje się w Polsce w tej chwili, czy może proces jest już czasowo zaawansowany, ale do naszego środowiska bibliofilsko-bibliologicznego te sygnały jeszcze nie docierały. Przełom ten dotyczy samego postrzegania książki z jej historyczną spuścizną, objawiającą się w postaci uszkodzeń, zniszczeń i ubytków. Z restauracją książki wygrywa konserwacja zachowawcza, minimalistyczna. Konserwator winien uszanować zabytek i ograniczyć swe ingerencje do niezbędnego minimum. Nie ma przywracać książce świetności z czasów jej powstania, ale ma ją zakonserwować na przyszłość w stanie, w jakim dochowała się do dnia dzisiejszego. Co więc ma zrobić? Dużo więcej mówiono o tym, od czego lepiej było by się wstrzymać. Przede wszystkim zdiagnozować, zapobiec dalszej degradacji, ewentualnie odkwasić i zdezynfekować. Czy dezynfekcja jest konieczna? Jeśli drobnoustroje na obiekcie nie są aktywne, to nie, tylko zabezpieczyć prawidłowe warunki przechowywania w przyszłości. Jeszcze niedawno dezynfekcję przeprowadzano niemal automatycznie, ale okazało się, że książka pozbawiona własnej flory, „łapie” obcą, czasem jeszcze groźniejszą. No więc może lepiej nie dezynfekować. Nie wywabiać plam, nie wybielać. Jeśli tylko warunki na to pozwalają, zachować jak najwięcej oryginalnej substancji, a więc nie rozbierać bloku. Owszem, wyprostować zagniecenia (nie koniecznie prasując, bo zgniatają sie przetłoczenia druku), naprawić przedarcia ale lepiej nie uzupełniać ubytków papieru. Sprawić by książka się otwierała, a więc uelastycznić grzbiet, poprawić lub uzupełnić szycie. Zmontować wszystkie stare elementy możliwie nic nie wymieniając na nowe materiały. Nie uzupełniać, nie punktować (domalowywać), nie rekonstruować. A że czegoś brakuje, to trudno. Tyle się zachowało, tyle mamy.
Zastanawiałam się, nad wielorakimi konsekwencjami takiej postawy. Opór przeciwko takim założeniom będzie po obu stronach. Po stronie konserwatorów, którzy coraz lepiej uczą się, a mają tego nie robić, wyposażają pracownie w kosztowne urządzenia, przed używaniem których mają się wstrzymać, mają coraz szerszy dostęp do materiałów, które przestają być potrzebne. Nie mogą wykazać się swoimi umiejętnościami, a zapewne też będą musieli zredukować ceny zabiegów konserwatorskich. Ale najtrudniejszymi przeciwnikami nowoczesnego trendu w konserwatorstwie będą nasze konserwatywne nastawienia. No bo przecież właściciel książki oddając ją do konserwacji i pokrywając jej koszty nie chce odbierać tego samego co oddał. Chce żeby książka pięknie się prezentowała. I właśnie temu oczekiwaniu konserwatorzy mówią zdecydowane nie. Zdając sobie sprawę z powagi problemu wiele uwagi poświęcili etosowi własnego zawodu, temu by w dyskursie z właścicielem – zleceniodawcą konserwator nie występował jako usługodawca, gotowy wypełnić wszystkie życzenia klienta lecz jako rzecznik zabytku, którego zadaniem jest zakonserwować czyli zachować, a nie zmieniać. Jako edukator, który ma uświadomić i przekonać. Padały słowa o zaprzepaszczonej wartości historycznej obiektu po konserwacji, pod znakiem zapytania postawiono walory estetyczne. Choć z jednej strony szokiem była dla mnie propozycja czeskiego konserwatora Radka Slovika, który konserwując XIX-wieczną książkę nie zrekonstruował brakującego grzbietu, to przypomniałam sobie jak przed wielu laty sama intuicyjnie sprzeciwiłam się rozebraniu starego druku, bo wprawdzie nie miał on okładek a na kartach były zacieki, ale przecież szycie było oryginalne, XVI-wieczne. No więc może przyjdzie nam wszystkim: i bibliotekarzom i muzealnikom i archiwistom (z dyrektorami na czele) i bibliofilom i antykwariuszom przewartościować nasze patrzenie na stare, zabytkowe książki. Nie jesteśmy ich właścicielami, lecz tylko czasowymi depozytariuszami, opiekunami, to nie my je mamy, ale one nas mają, jak powiedział kiedyś Wojtek Kochlewski. Niektóre przetrwały kilka albo kilkanaście pokoleń właścicieli, pozwólmy by przetrwały i nas. Zakonserwujmy je nie tylko dla siebie ale i dla przyszłych pokoleń. Na pewno głębokie ingerencje im nie służą. No a jeśli ktoś pragnie by zdobiły biblioteczne półki – może trzeba pomyśleć o eleganckich, dekorowanych futerałach, nie ingerujących w strukturę samego bloku.
Elżbieta Pokorzyńska.
- Brak komentarzy
Komentarze